Niekiedy zdarza się uprzywilejowany moment uważności. Można wówczas dostrzec coś znakomicie znanego, jakby widziało się po raz pierwszy.
Na chwilę zmysł wzroku wymyka się z szablonu nawyku i uczestniczy w świecie- nie biernie, lecz czynnie.
Dotyczy to często rzeczy z naszego ciągłego pola widzenia, dobrze znanych i opatrzonych. Mimo tego, gdy nietypowo padnie na jakiś przedmiot promień słońca, albo gdy my jesteśmy w nadzwyczajnym pośpiechu bądź powolności, obojętnie, tożsamość rzeczy nadana jest jej na nowo. Jest ponownie nominowana do bycia tym czym jest; zaistnieje przez ułamek sekundy w naszym postrzeganiu bardziej świadomie. Po prostu przez chwilę jest, schwytana w swojej przedmiotowości w niematerialną siatkę naszych myśli.
Gdy po chwili znów zapadnie w nieruchomą materię scenografii, nie zachowa już swojej dyskrecji, lecz będzie mówić więcej- o sobie. O swoim otoczeniu. O nas.
Chyba właśnie to zdarza mi się odczuwać patrząc na bardzo znane obrazy. Tak jak "Widok na Warszawę z tarasu Zamku Królewskiego" Bernarda Bellotto. Ale także patrząc na miasto, moje miasto, przemierzane w spacerach, które od kilku dni odbywam w gwieździście rozchodzących się kierunkach od Starego Miasta, gdzie przyszło mi ostatnio pracować. Wędrowałam od warszawskiego Rynku przez Muranów i Mirków, obrzeżem Woli; przeszłam Traktem Królewskim aż do Mostu Poniatowskiego i dalej, nad zieloną tonią i plażą wysadzaną w piątek punktami ognisk do aksamitnie miękkiej Saskiej Kępy. Szłam także ku Cytadeli, by wybrać się dalej, do Muzeum Polin.
Czułam się przy tym, jakbym szła przez ogrody w Wersalu, gdzie za sprawą geniuszu ich architekta, Le Notre`a, rozsuwały się przede mną kolejne kurtyny; następujące po sobie obrazy miasta odsłaniały się i po chwili znikały. Nie było w nich jednak harmonii, wręcz przeciwnie.
Były warszawskie alianse, niezliczone fuzje, z których zbudowana jest ta szczególnie niejednolita tkanka miejska.
Poświęciłam Warszawie czas powolnej wędrówki, a ona postanowiła wyjawiać coś o sobie. Historię, o której dziś tak łatwo zapomnieć w modnych kawiarniach i przeszklonych wieżowcach, zanim przypomni o niej syrena pierwszego sierpnia.
Szlam zatem wpatrując się w miasto, a miasto za to odsłaniało się niespodziewanie, jakby samo chciało mi wyszeptać swoją tajemnicę. Cicho uskarżyć się na swój udręczony historycznie los. Opowiedzieć o zszywaniu całości z niepasujących skrawków.
***
Na obraz Canaletta spojrzałam na nowo jakiś czas temu w Muzeum Narodowym. Przyznaję, że często mijałam go trochę obojętnie, podobnie jak epokę, z której wyrósł. Nie spodziewałam się, że wciągnie mnie również jego tajemnica. Że tę tajemnicę ma.
W malarstwie szukam najczęściej tego, co niewidzialne. Poszukuję tego, co arcydzieła mogą skrywać pod płaszczem malarskich warstw, impastów i werniksów. Pod pozorem przedstawienia, gdzie obraz przestaje być obrazem, a zaczyna być myślą- niejasną, nieuchwytną…
Tymczasem obraz z warszawskiego Muzeum był dla mnie wyrazistą makietą, o legendarnej precyzji i funkcjonalnym znaczeniu dla powojennej odbudowy miasta. Te budynki, które blisko dwieście lat później stały się w barbarzyńskim akcie perzem ruin, mogły dzięki skrupulatności malarza zostać odbudowane.
Warszawa: kiedyś była jak Aleppo dzisiaj. Na jej wciąż liftingowanej twarzy można dostrzec ślady ran: zabliźnione, lecz regularnie przynoszące zarówno pewien dyskomfort przeszłej tragedii, jak i poczucie cichej glorii odrodzonego z popiołów Feniksa.
Wspomniany obraz z warszawskiego Muzeum był dla mnie za to po prostu źródłem czystej i dziś już dość bezinteresownej wiedzy o tym, jak wyglądał fragment miasta wtedy, w 1773 roku, gdy malował go Bellotto.
Gdy jednak w pewien upalny dzień, chyba dwa lata temu stanęłam naprzeciw tego potężnego płótna, odtworzone na płótnie fasady -choć nieruchome, surowe i dumne- jaśniejące w słońcu, odsłoniły mi krztynę tutejszego genius loci.
Poczułam upał tego dnia sprzed ponad dwustu lat, gdy okna zamku były szeroko otwarte, a kamieniarze w cieniu dziedzińca wykuwali detale rzeźb. Ten moment- odległy i nagle tak bliski- stał się bardzo konkretny.
Trwająca na obrazie praca kamieniarzy, rozmowa króla w gronie dam na jednym z balkonów, lekcja jazdy konnej; cały ten uchwycony przez Bellotta sztafaż jest składnikiem przeszłości. Ale jednocześnie - z tego wysiłku, z tej królewskiej fundacji, z całego szeregu malarsko opisanych czynności "wynikało" to miasto w procesie jego stawiania się, nie tylko wtedy, w drugiej połowie XVIII wieku, ale także później, po wojnie, a nawet dziś, codziennie.
Jest w tym obrazie, w naszym patrzeniu na niego, obok Warszawy budowanej w XVIII stuleciu także - wbrew porządkowi czasu- Warszawa odbudowywana, dwa stulecia później i Warszawa przekształcająca się dziś na naszych oczach.
Ten tak konkretny obraz z odległej przeszłości zaistniał widziany przez pryzmat przeszłości późniejszej, ale i teraźniejszości. Zjednoczył czas, zbudował jego jedność.
***
Konkretny stał się dla mnie także na chwilę los Bernardo Bellotto, malarza, który zatrzymał się w Warszawie na chwilę, a został znacznie dłużej.
Rzadko kiedy artystów identyfikujemy tak natychmiast, bez chwili wahania.
O tym malarzu mówimy na jednym wdechu: Bernardo Bellotto zwany Canaletto. Owo „zwany” stało się częścią nazwiska.
W tym określeniu krył się zresztą cień troski o sławę. Bernardo Bellotto był jak wiadomo siostrzeńcem cenionego weneckiego weducisty, Giovanniego Antonia Canala. Stosowane przez Bellotta sygnowanie obrazów zapożyczonym od weneckiego mistrza przydomkiem być może miało powodować mylne przypisywanie prac autorstwu sławniejszego poprzednika z Wenecji.
Pochodzący z północy Włoch Bernardo Bellotto zatrzymał się w Warszawie w drodze z Drezna do Moskwy. Ot, przystanek w mniej znaczącym mieście. Plany malarza opisywał w liście do Bacciarellego Giuseppe Rosa: Bellotto miał „spróbować szczęścia w Rosji”. Rosa napisał do Bacciarellego, że zaproponował młodemu malarzowi „aby tam zwrócił się do Waszej Wielmożności, aby mógł otrzymać jakieś poparcie od Jego Wysokości, Pańskiego króla dzięki Pańskiej rekomendacji, tak więc błagam Pana o wyświadczenie tej przysługi”.
Wskutek pewnych okoliczności, w czasie, gdy w Warszawie tworzone było na królewskim dworze nowe środowisko artystyczne, Bellotto zrezygnował z dalszej drogi na północny-wschód. Jak opisywał za Luigim Cappelli Sebasitano Ciampi, Bellotto „przejeżdżając przez Warszawę, zaprzyjaźnił się z Bacciarellim (…), a ten zapragnął go przedstawić królowi Stanisławowi, przez którego został przyjęty bardzo łaskawie i zaproszony nawet do pozostania w Warszawie; zaproponowano mu pensję”.
Na marginesie, jak wskazuje Alberto Rizzi w monografii Canaletta, warunki finansowe zaproponowane artyście w Warszawie przez króla były znacznie korzystniejsze od tych, z których korzystał ten znany już malarz w Dreźnie.
Zatem został, stając się najwybitniejszym kronikarzem tego miasta. Związał swe losy z Warszawą aż do śmierci. Jego szczątki złożono w podziemiach kościoła kapucynów przy Miodowej, ulicy, której budynki projektu Schrögera, Deybla i Tylmana z Gameren malował trzy lata przed śmiercią, w 1777 roku na obrazie z Zamku Królewskiego.
***
Niespodziewane, ponowne odkrycie oddziaływania obrazu Canaletta dotyczyło konkretności czasu i sytuacji, zatopionych w trwałości budynków, w kamiennej potędze ich fasad, w niezmienności wiślanej skarpy widocznej w tle.
To wspomnienie obrazu, przypominając o sobie, pozwoliło w moich warszawskich wędrówkach uważniej patrzeć- niekiedy w górę, na fasady kamienic, niekiedy w dół, na bruki, tak skutecznie niosące przez stulecia nie tylko cień następujących po sobie pokoleń, ale także tło: historię, w której toczyło się ich życie. Po XX wiek, po współczesność.
Nic nie ma chyba takiej trwałości jak spiż, z którego odlewano szyny tramwajowe, których dziś wiodące donikąd błyszczące struny zatopione są w kamiennym bruku w miejscu dawnej ulicy Nalewki. Przypominają o nieistniejącej Warszawie podobnie jak wtopiona w tutejsze chodniki żelazna czcionka wyznaczająca kontur muru getta.
W Warszawie, jej brukach, jej murach, jej ulicach-czas się zapętla.
XVIII wieczny obraz Bellotta zdołał nagle wymknąć się ciążącemu na nim przyzwyczajeniu. Ze znanego stał się na chwilę znów nieznanym, oddając wiarę i uczciwość oku.
Te otwarte okna, to multum postaci, szum rozmów i dźwięki miasta z obrazu Canaletta odmieniły postrzeganie przeze mnie tego płótna jako tylko i wyłącznie opowieści o budynkach. Historii o mieście czasu wielkich przemian.
Mury zaczęły żyć- wysiłkiem jako ich budowniczych, ale także uwagą i podziwem ich mieszkańców, które z pewnością przyszły po tych dekadach budowlanej aktywności.
Nie można zatem iść przez Warszawę, pozwalając by dziś spowszedniały.
Niech zawiązują nić między przeszłością i teraźniejszością.
***
Uwielbiam Warszawę i jej stylistyczne melanże, których cień objawia się prawie zawsze w obrazach Canaletta. Obok królów- piaskarze. Obok karet- żebracy. Barokowe fasady z jasnego kamienia wyrastają wśród poszarpanego wieńca ruder.
Właśnie to widać u Canaletta.
A ja, patrząc na jego obraz może po prostu szukam pretekstu, by pisać o Warszawie dzisiaj.
Sklejonej dziś z potłuczonych fragmentów.
Wędruję przez kamienne szlaki tego miasta; wsłuchuję się w dźwięk obcasów na bruku. Przyglądam mezaliansom kamienic z okolic Żelaznej.
Patrzę na zawieszone na ceglanych murach opaski z siatek, jak czepiec na czole budynku, zatrzymujący opadający tynk. Zerkam na głębokie wąwozy Woli, gdzie teraz koparki deweloperów próbują umocować w ziemi filary nowego miasta wieżowców.
Idę przez to miasto zalane ciepłem lipcowego wieczoru i patrzę na nie.
Tam, gdzie jest niezmienne, jak skamienielina i tkwi zamroczone przeszłością, nieruchomo jak owad w bursztynie. I tam, gdzie mieni się w kalejdoskopie przemian.
W pewnym momencie obraz-szablon z przyzwyczajonego oka znika: jak zniknęła Rotunda, pawilon Emilia, Supersam…
Przez ułamek sekundy, której powietrzem właśnie oddycham, w miejscu tego, co znika pojawia się tęsknota. Ale i pustka czekająca na nową konstelację, która zaraz tu wyrośnie i znów odmieni ten dobrze znany nam obraz.
Tak. Myślę po prostu, że ten obraz Canaletta to widok z tarasu Zamku Królewskiego, nie tylko na Warszawę, ale także na czas.
Justyna Napiórkowska