10 cze 2017
Czerwcowy zielnik
Dziś w Warszawie słońce wstało chwilę po czwartej, a zajdzie przed dwudziestą pierwszą. Była to księżycowa, jasna noc. Okno było otwarte i przebudziłam się na chwilę o trzeciej. Było dość jasno, nawet gdyby nie księżycowa poświata- na tle granatowego nieba - wyróżniały się ciemne sylwety drzew. Obudziłam się za sprawą ptaków. Właśnie o tej porze, gdy w zupełnej ciszy nocy znikąd nie słychać -ani już, ani jeszcze- żadnych dźwięków miasta, zaczynają śpiewać najgłośniej. Jak mawiało się archaicznie- zaczynało dnieć. Ten rozpisany na chór i solistów śpiew zapowiadał zatem kolejny, już rozpoczynający się dzień.
Zza wschodniego horyzontu pojawiło się najpierw cienkie pasmo światła, laserowy blask, który zaraz jasną, pomarańczową poświatą objął pół wschodniego nieba.
Tak wczesne, czerwcowe poranki są piękne. Trochę żałuję, że nie strząsam z siebie upartego wtedy jeszcze snu, żeby patrzeć na to wszystko. Budzę się znów dopiero, gdy słońce jest już wysoko.
Przyznam, że staram się unikać patetycznego zapatrzenia w przyrodę, ale wobec tych różnych przejawów piękna bywam bezradna. Po prostu wpatruję się ( i wsłuchuję ) z podziwem. I uwagą.
Przyroda nadaje kształt także naszym dniom. David Haskell, botanik (być może jak każdy botanik będący w głębi duszy także trochę poetą), w książce "Ukryte życie lasu", przytacza przykład chińskiego mnicha, który wpadł do lodowatej wody. Nic mu się jednak nie stało. Mnich tłumaczył, że po prostu poddał się wodzie, nie starając zmienić jej temperatury, nie licząc, że woda podda się jemu.
Ja także- przyznaję- poddaję się przyrodzie, wpadając niekiedy w lekkie meteopatyczne zmurszenie, ale najczęściej - w euforię- wywołaną słońcem, ciepłym powietrzem, tymi wszystkimi oszałamiającymi zapachami późnej wiosny.
Obserwowanie przyrody to wielka i modna ostatnio przyjemność. Dla mnie nie jest zupełnie nowa, ale daleka jestem od osiągnięcia wymarzonego stanu odczuwania przyrody. Chciałabym poznawać drzewa po korze, a rodzaj miodu po jego zapachu i smaku...To powolna nauka.
Układa się w uważne przeżywanie świata, w zrastanie z nim, we wrastanie w miękkość jego gleby w poczuciu cudownej harmonii.
Mijają dni, mijają noce. Maj stał się tak szybko czasem przeszłym, czerwiec nieuchronnie także zmierza w tym samym kierunku, ku przeszłości. Konsekwentnie, dzisiaj staje się wczoraj. Oczywiście nie bezczynnie. Zanim przyroda zastygnie w letnim dojrzewaniu, przygotowując się do wydawania owoców, jest polem bardzo szybkich transformacji.
Staram się tej wiosny nie uronić ani krztyny z tych cudownych przemian.
Tworzę swój osobisty zielnik, w którym nieogarnięty wszechświat przyrody zaczynają wypełniać małe archipelagi odkrytych i zbadanych wysp. A wtedy trudniej poczuć się bezradnym rozbitkiem...wiadomo jak wskrzesić ogień i wyżywić- jeśli nie ciało- to duszę - pięknem tego świata.
***
Wczoraj postawione w wazonie w pracy peonie wyglądały zupełnie inaczej niż dziś.
Solidne łodyżki zdolne udźwignąć wielki kwiat dźwigały gęsto zbite, jasnoróżowe kulki. W nocy, a może rano, pod wpływem światła i ciepła- pączki pękły i wyłoniły się z nich geste halki różowych płatków. Peonie to dla mnie kwiaty, które zawsze kojarzą się z czerwcem. Pięknie kwitną te przy warszawskim Placu Dąbrowskiego.
W maju natomiast przyglądałam się kwitnącym kasztanom.Coś mnie w nich uporczywie dziwiło. Przyglądałam się odmianie różowych kwiatów na kasztanowcach w brukselskim Parc Royal, przyglądałam białym kwiatom, regularnym stożkom ustawionym w gęstwinie zielonych koron, na drzewach warszawskiego Powiśla.
Teraz wiem co mnie zastanawiało. Kasztanowiec to poważne drzewo, gigant o ciężkiej sylwecie ma grubym, solidnym pniu. Jego liście, które pod koniec kwietnia wyłaniały się z oblepionych roślinnymi sokami grubych pączków, po chwili były jak lotki do gry w badmintona, a potem jak nietoperze rozpostarły skrzydła na swoich sześciopalczastych sztywnych konstrukcjach, tworząc szerokie wachlarze.
Kasztanowiec to zatem potężne drzewo, a nie mikry krzew, i dlatego dziwiło mnie po prostu to pensjonarskie ustrojenie w białe lub różowe kwiecie.
A tymczasem, gdy zwiędły już te drobne, stożkowo ustawione kwiatuszki, na szkieletach przypominających teraz odrobinę ususzone choinki pojawiły się małe, zielone kulki najeżone na razie jeszcze miękkimi kolcami. Czekając aż wyrosną z nich dorodne kasztany, można porównywać je do planet w modelu kosmosu. Albo do oglądanych pod mikroskopem komórek.
Jak każdego roku, zbyt szybko umknęło mi kwitnienie lilaka, który bardziej chcę nazywać bzem, tak jak do tego przywykliśmy. To wdzięczna nazwa, trochę dwuznaczna, muzyczna i miękka. "Bez". Po chwili: "bez bzu".
Te ciężkie kwiatostany w kolorze lila, o oszałamiającym zapachu przez chwilę wypełniały moje okno. Obserwowałam, jak powoli zaczyna pożerać je rdza, kwiatuszek po kwiatuszku, przebarwiając od nasady, aż korozja objęła całość i kwiatowe gałązki przeszły w kolor jasnego brązu.
Teraz kwitnie już zupełnie inny bez- ten dziki. Słownik podpowiada liczne synonimy: bez lekarski, bez pospolity, bzowina, bzina, buzina...gołębia pokrzywa...Ten bez jest wszędzie, powszechny jak jego nazwa. Przy drogach, w parkach, pod lasami.
Pachnie intensywnie, a gdy ułamiemy gałązkę i wstawimy ją do wazonu, po jednym, dwóch dniach roztaczać będzie głęboki, nieco kwaskowy zapach, odległy od tej rozpływającej się słodyczy zapachu, gdy kwitnie jeszcze na krzewie.
Jakiś czas temu przyjaciółka powiedziała mi, że podobno w pewnym wieku możemy utracić zdolność do słyszenia świerszczy. Ta informacja poruszyła mnie - choć nie dałam po sobie poznać. Postanowiłam odtąd słuchać świerszczy zawsze uważnie, konsekwentnie i nieustępliwie.
Podoba mi się przy tym myślenie o słyszeniu świerszczy w kategorii "zdolności".
Tak, to jest zdolność.
Tak wiele piękna jest na m po prostu dane (nieodpłatnie, z datą przydatności...). W zamian za tę najprostszą umiejętność dostrzegania.
Justyna Napiórkowska
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Niezwykła moc słowa...
OdpowiedzUsuńProszę spróbować posłuchać cichnącego lasu wieczorem jak powoli milkną kolejne ptaki i nagle cisza wwierca się w uszy. A później powoli znowu zaczyna dochodzić coraz głośniej nieujarzmiony przyziemny chrzęst świerszczy gdzieś tam znad łąk..
OdpowiedzUsuńPiękny pomysł i piękne słowa...dziękuję...choć żałuję, że anonimowo
OdpowiedzUsuńPiękny pomysł i piękne słowa...dziękuję...choć żałuję, że anonimowo
OdpowiedzUsuń