13 kwi 2017

Rogier van der Weyden - Zdjęcie z krzyża


W madryckim Prado znajduje się obraz niezwykły. Od wielu dni przyglądam jak promieniuje swoim trudnym pięknem z reprodukcji w monograficznym albumie Lorne`a Campbella.*

Rogier van der Weyden, autor tego potężnego obrazu, coraz bardziej mnie fascynuje. Niezauważalnie stał się w mojej osobistej hierarchii chwilowo ważniejszy niż Jan van Eyck z bratem Hubertem, niż Robert Campin, u którego w Tournai pobierał nauki. Niż Hugo van der Goes, od którego obrazu z florenckiej Uffizi zaczęłam naukę prawdziw(sz)ego patrzenia na obrazy.

Na marginesie, wciąż się uczę patrzeć. Ćwiczę się w uważności, czytając między innymi Michała Cichego. Staram się wydobywać patrzenie z trybu biernego, tak by stało się czynnością, akcją, działaniem. Kto wie, może patrzenie zaangażowane, nieobojętne jest jedynym patrzeniem skutecznym.

Próbuję patrzeć na każdy obraz tak, by w pełni zaufać autorowi. Chciałabym, stojąc jako widz, w XXI wieku, stać się uczestnikiem: wytrąconym z codzienności, a wtrąconym w tajemną enklawę arcydzieła. Muśniętym przez moc sztuki, poruszonym. Przy wielkim szczęściu - odmienionym.

Patrząc na ten obraz, zastanawiam się, co naprawdę pokazuje.
Zdejmowane z krzyża umęczone ciało Chrystusa? Czy raczej tych, którzy bezradnie stali pod tym krzyżem?

XV-wieczny malarz zdjął z tematu autentyczność w wymiarze rzeczowym. Zrezygnował z malowania jerozolimskiego wzgórza, nie pokrył postaci warstwą kurzu, nie okalał ich nieruchomym i gorącym powietrzem, które musiało spływać z nieba. Całość sceny ustawił w przestrzeni sugerującej rzeźbiony ołtarz, prostej, lecz dekoracyjnej, gdzie ażur w umieszczonych w rogach maswerkach, poprzez motyw kuszy nawiązuje do powstania obrazu z fundacji bractwa kuszników z sąsiadującego z Brukselą Leuven.

Van der Weyden nadał temu obrazowi wprost niezwykłą, niespotykaną autentyczność emocjonalną.
Tyle tu udręczenia...ale i tyle piękna.






***



***



Kostiumy się zmieniają, ale nie kształt łez, które z takim pietyzmem namalował van der Weyden. One pozostają niezmienne. Gęste, słone krople spływające po policzkach ustawionych w grupy kobiet i Nikodema...Kształt bólu- ponadczasowy.

To obraz prawie w całości podporządkowany prawom rządzącym fizycznym światem. Niemal wszystko ciąży ku ziemi. Rozpoczynają się rytuały wobec ciała: zdjęcie z krzyża. Znoszenie chwilowo straconych nadziei z wysokości krzyża na dół. Ta historia- przez moment - chyli się ku ziemi. W tej scenie nie ma jeszcze nieba. Nawet iluzjonistyczna rama ciąży nad całością.

Jedni- jak Maria- opadają w cichej bezsilności. Inni oddają się koniecznym czynom- z pietyzmem obejmując ciało Chrystusa i Jego Matki.

Nie sposób nie dostrzec porządku, który wprowadził tu van der Weyden: osuwające się ciało Marii układem przypomina podtrzymywane przez Józefa z Arymatei i Nikodema ciało Jej Syna. To powielenie układu wyraża ideę compassio, współcierpienia. Czy jednak teraz to nie Ona umiera bardziej?  

Piękna tej sceny nie przysłania ból, tak fizycznie tu przedstawiony. Może raczej je potęguje?
Niestety, piękno i cierpienie bywają tak doskonale zespolone... Nie bez celu, jak sądzę, bo smutek tej sceny może stać się narzędziem empatycznej przemiany.

Tyle tu współodczuwania: prawie u każdej postaci! W gestach, w mimice, w postawie. W działaniu!

Postaci ustawione są w dekoracyjnym szyku, w harmonijnym kompozycyjnie układzie.

Cóż za tkaniny, cóż za kolory! Z zawstydzeniem można je dostrzegać i przyglądać się nieoszczędnym zwojom tkanin, lśnieniu przeplecionych przez nie złotych nici...
Z zawstydzeniem, bo przecież świadczą tu niechcący o pięknie świata na przekór marności, na przekór powadze śmierci.

***





Ten moment, moment zdjęcia z krzyża, przez fizyczne obowiązki wobec martwego ciała stanowi trudną chwilę konfrontacji. Cokolwiek się wydarzy potem, ta chwila to chwila zwątpienia. Czas braku wiary. Moment dobitnej beznadziei, łagodzonej tylko pięknem tych wszystkich detali, kolorów, kompozycyjnej harmonii, zamkniętej niczym w nawias pochylonymi sylwetami Jana i Marii Magdaleny. 

Widząc takie sceny, zazwyczaj opuszczamy wzrok. Wrażliwi poczują dławienie, w poczuciu okrucieństwa i niesprawiedliwości. 
Tymczasem ten obraz każe na siebie patrzeć i patrzeć. Na dłonie. Na skłębione szaty. Na bose stopy. Na pełne wyrazu twarze. 

Maria upada, przekroczywszy próg bólu możliwego do zniesienia. Upada z miłości, nie mogąc udźwignąć, dosłownie i w przenośni, wraz z innymi, tego umęczonego ciała swojego Syna. Nie jest to zatem Maria z piety- w bezruchu i cicho znosząca tragedię. Nie jest także przepiękną, opadającą w otoczeniu Apostołów w przedstawieniu z krakowskiego ołtarza, gdzie śmierć przybiera łagodną formę zaśnięcia. Wit Stwosz zresztą najpewniej widział jakieś dzieła van der Weydena i mógł zapamiętać wspaniałe skłębienia materii i poruszone wiatrem perizonia.

Gdy patrzę na kobalt sukni upadającej Matki Bożej,  to myślę, że nie jest także jeszcze tą Marią, którą malarze przedstawiają Mater Misericordiae, Madonnę Płaszcza Ochronnego, która-sama doświadczywszy niewyobrażalnego bólu- stanie się opoką dla innych, skrytych "pod płaszczem". Jej wielka siła wyrośnie ze słabości, z tego omdlenia, które tak cudownie ukazał brukselski malarz.




W pięknej barwnej scenie, gdzie błyszczy kobalt i purpura, jej żywi bohaterowie wpadają w trzydniowy mrok.

Patrząc jednak na te wszystkie dłonie kogoś podtrzymujące, tak zaangażowane w pełne empatii uczynki, to myślę, że w mroku nocy czekającej na Glorię Zmartwychwstania już zaczyna jaśnieć jakieś światełko.

Życzę Państwu takiego światła Wiary, Nadziei i Miłości.

Pięknych i Radosnych Świąt Wielkanocnych!

Justyna Napiórkowska

*Polecam także publikacje Craiga Harribsona poświęcone malarstwu flamandzkiemu oraz imponujące, trzytomowe dzieło Sztuka Burgundii i Niderlandów 1430-1500 profesora Antoniego Ziemby.



 

2 komentarze:

  1. Tego nie wypada komentować by nie uszczknąć nic z pięknej subtelności jaka emanuje z opisu dzieła. Chce się czytać i czytać, i wpatrywać. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń