Bardzo lubię polską wiosnę. Pozornie jest powściągliwa, ale w pewnym momencie, gdy nabierze sił i przekonania, rusza śmiało ze spektaklem dorocznych, wyczekiwanych niezwykłości.
W tym roku dane mi jest spędzić w Warszawie wiele kolejnych dni, bez wyjazdów.
Podróże, nawet te dość nieodległe, europejskie, są zawsze także podróżami w czasie. Odczuwałam to w kolejne wiosny, gdy - spędzając ten czas pomiędzy Warszawą i Brukselą, zwiastuny widziałam jeszcze w ostatnich dniach lutego, w Belgii, a potem powracałam do tego samego momentu, jak na cofniętej taśmie filmowej, oglądając początki wiosny w Polsce. Dwa lata temu podróż w czasie była odleglejsza, gdy przemierzyłyśmy z siostrą i siostrzeńcem pokrytą zielonym woalem Umbrię. ze zjawiskowym Orvieto, z cudem kamiennego Asyżu i pełną życia Peruggią (gdzie na granicy wzgórza spędziliśmy długie chwile na potężnej karuzeli, której opiekun uśmiechał się do nas z dołu, ze swojej budki i pytał : "czy jeszcze?", oferując nam dodatkowe okrążenia. Kręciło nam się w głowach, zachodziło umbryjskie słońce, a my czuliśmy się jak królowie życia). Potem wróciliśmy, zaskoczeni, do warszawskiej zimy.
W tym roku staram się nie przeoczyć ani jednego etapu. Chciałam zrozumieć tę środkowoeuropejską chronologię, która prowadzi przez desperackie nawroty zimy, przedłużający się w nieskończoność przednówek, aż do rzekomo nagłej eksplozji zieleni.
Przyglądałam się uważnie, jak przyroda tkwi, pozornie bez życia w zdrewniałych gałązkach drzew, w pędach róży, w wiciach winorośli. Nic, nic nie świadczyło o przetrwaniu przez nie tej zimowej smuty.
A jednak, od początku marca coś zaczęło się dziać.
Najpierw w podziemiach. Gdy roztopiły się śniegi, na wierzchu pojawiła się cała sfatygowana brzydota przednówka.
Zgniłe liście, poszarzałe pędy, szara ściółka. Spod brązowej ziemi zaczęły wyłaniać się pojedyncze trawy, na zwiady. Zielone, rachityczne peryskopy, wyłaniające się z mroku na światło dzienne. Dzielni posłańcy, często szargani zimnym wiatrem, niekiedy przysypani, jak gruzem, warstwą ostatniego śniegu...
To czas wytrwałości. Czas walki i przesilenia.
Potem pojawiły się nieomylnie przebiśniegi. Gdzieniegdzie żółte sukienki ranników. W zacienionych miejscach- przylaszczki.
Wiosenne, roślinne rezurekcje.
Gałązki migdałka pokryły wypustki, jak dreszcz, jak gęsia skórka. Najwyraźniej sprawne krwiobiegi bez przerwy jednak pulsują pod tą zdrewniałą fasadą roślin. Na leszczyny opadło jasno-groszkowe confetti. Na bzie pojawiły się drobne kokardki, a bodaj graby pokryły zawiniątka listków przypominające miniaturowe, zielone lotki. Z jednego z drzew, wyjątkowo wysokiego, zaczęły spadać łuski. Miniaturowe łódeczki utworzyły na ziemi, wokół pnia brązową makatkę.
Kasztany, najciekawsze są kasztany. Ich falujące secesyjnie gałęzie znienacka zwieńczyły grube, błyszczące pączki, przybierając wygląd ażurowych, diodowych lamp. Dzień po dniu wykluwała się z nich zieleń, aż nagle pękły, rozpościerając jasne, zielone listki na wiotkiej konstrukcji. Przypominają teraz skrzydła nietoperza, a za chwilę będą jak rozpostarte poszycie lotni.
Pełna celebracja. Wszystko gotowe. Wiosna nadchodzi!
Teraz już wiem, że ta zielona anarchia, która nadchodzi nie jest wcale tak nagła.
Nie jest niespodziewana.
Działa początkowo w podziemiu.
Roślinki zwierają szyki, może szepczą konspiracyjnie. Cierpliwie, niekiedy ryzykancko badają opuszczany przez zimę teren, by zająć go potem w triumfalnym, zielonym marszu.
Ku mojej euforii... Ku niekończącemu się zachwytowi.
Justyna Napiórkowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz