Mantua, Camera degli Sposi
Skorzystałam z wolnego czasu w pracy.
W ciągu dwóch dni odwiedziłam dwa, a właściwie trzy miasta. Wszystkie położone w Lombardii, gdzieś w orbicie Mediolanu.
Zadziwia mnie ten region. Gdy przejeżdżam go na przełaj, góry pojawiają się i znikają, na rzecz równiny, o której jedyne co słuszne można powiedzieć, to trywialne, że jest płaska jak stół. Mam wrażenie, że określenie „dolina Padu” trochę wprowadza w błąd, bo zakłada, że rzekę okala coś więcej, a tymczasem ona płynie jakby stanowiła tylko kanał do drenażu uprawnych ziem. Jest jak rysa wydrążona w gładkiej ziemi, od chłodnych źródeł do ujścia w pobliżu Wenecji, gdy rozwidleniami delty łączy się z Adriatykiem .
Gdzieś daleko, na horyzoncie niekiedy pojawiają się góry wysokie. Majestatyczne i odległe. Ich wierzchołki bielą się w oddali, lukrowane lodem, przyprószone śniegiem.
We włoskich miastach zawsze zaciekawiają mnie lokalni bohaterowie. Na terenie całych Włoch można oczywiście znaleźć tych wspólnych, postawionych na pomnikach przy placach Republiki całego kraju rzeczników zjednoczenia.
Ale w ich sąsiedztwie, na freskach, w rzeźbach i wystawnych grobowcach rezydują też bohaterowie lokalni.
I tak się przewrotnie tu składa, że niekiedy będąc bohaterami w jednym z miast muszą siłą rzeczy stać się wrogami w sąsiadującym, innym mieście.
Ta cicha anarchia ma zatem wymiar podwójny- historyczny i geograficzny.
Historyczni wrogowie jakiś czas temu, decyzją potomków zostali ( skutecznie bądź nie) pogodzeni. Nie wypada już tak bardzo pielęgnować dawnych animozji.
Drugi, wymiar jest geograficzny, bo w nim realizuje się zszywanie tego kraju, gdzie każdy pochodzi ze swojego miasta, borgo, a nawet bardziej precyzyjnie z konkretnego contade. Widziałam to kiedyś podczas słynnego, szaleńczego wyścigu Palio w Sienie, gdzie jeźdźcy pędzą konno, na oklep, po głównym brukowanym placu miasta. Pędzą na chwałę swojej dzielnicy, maleńkiej cząstki miasta, w konkurencji, w której stawką z łatwością może być co najmniej kalectwo ( nie mam co do tego wątpliwości patrząc na trasę, zagiętą pod kątem prostym wzdłuż okalających plac budynków. Przy tych zakrętach tylko odrobinę zwalniają i podczas, gdy można jeszcze zrozumieć szaleństwo jeźdźców wabionych chwałą, trudniej zrozumieć konie, pędzące tak opętańczo, bez strachu, wśród roześmianej i radosnej publiczności.)
A więc postaci na obrazach i pomnikach sąsiadujących miast niekiedy opowiadają zupełnie sprzeczne historie. W zależności od miejsca opowieści są bohaterami lub zdrajcami. Wszystko w słowach, w narracji.
Może zatem oni się jeszcze do końca nie zjednoczyli? Może to tu trzeba szukać źródeł kryzysu, nie tylko włoskiego, ale też europejskiego, o którym szumią wszyscy? Może niegdyś to ta rywalizacja z sąsiadami sprawiała, że wszystko kwitło, jak w wioskach, gdzie gospodynie rywalizują o tytuł najpiękniejszego ogródka. Tymczasem teraz wobec pozornej wspólnoty zewsząd wyzierają objawy dekadencji.
Władze lombardzkich miast pewnie w nieprzejednany sposób stawiały sąsiadom wymagające warunki handlowe. Po germańsku, na tych terenach Longobardów, organizowali składy zboża, jak te na wzgórzu zamkowym Brescii, okalanym solidnymi murami obronnymi. Składy zboża, na wzgórzu, za grubymi murami. Skomplikowana logistyka. Bardzo mnie to zastanowiło.
Ciekawe są te mury, okalające siedziby na wzgórzach, wokół których lokowano miasta. Przecież od północy widać ten solidny, pofalowany mur Alp. Naturalna granica i ochrona. Ta stroma ściana mrozów, tak trudna do przebycia, tak rozdzielająca światy, że nawet w tej dziedzinie, która wydaje się najłatwiej transferowalna, w sztuce, rozróżnia się do dziś to, co na Północ od Alp i to, co na Południe.
Przeciw komu zatem budowano w miasteczkach półwyspu te umocnienia? Chyba najbardziej przeciw najbliższym sąsiadom. Tym, którzy chcieli naszemu władztwu uszczknąć fragment naszej miedzy i przypisać ją administracyjnie do siebie.
Pamiętam tę opowieść usłyszaną od Toskańczyka, GD, że odkąd w bitwie pod Montaperti siły sieneńskie pokonały Florentczyków, relacje nie układają się najlepiej. Bitwa pod Montaperti, 1260 rok!
Podróż zaczełam od Bergamo, a potem pojechałam do Mantui.
To miasto, do którego przyjechałam po raz drugi. Scenariusz zupełnie nieprzewidywanie powtórzył się z poprzedniego pobytu.
Gdy wieczorny pociąg dojeżdżał do stacji, gdy zwalniał, nagle zgasły wszystkie światła. Przez kilka chwil (które oczywiście rozciągnęły się nieproporcjonalnie w porównaniu do wszystkich innych chwil, gdy nie wydarzyło się nic specjalnego) panowała zupełna ciemność, w której można było zobaczyć tylko poruszające, czarne sylwety współpasażerów.
Z tych zgaszonych świateł w dojeżdżającym do stacji pociągu na szczęście nic złego nie wynikło. Było może jak ta chwila w teatrze, zanim kurtyna się podniesie, a światła rozświetlą, dając jasną informację, że oto jesteśmy co prawda wciąż w tych samych fotelach dla publiczności, ale już w zupełnie innym świecie. Po chwili rozświetliły się światła, ja wysiadłam, a Mantua ukazała się podobnie jak przed kilku dobrych laty w swojej dość brzydkiej formie. Okolice dworca nie sugerują ukrytego wewnątrz miasta piękna. W barze- prowadzonym przez przybyszów z Chin- pustki. Budynki szare, z szarymi szybami. Na wąskim chodniku przemykają przechodnie.
Mantua zajaśniała dzięki Gonzagom. I to dla nich tam przyjechałam. Stworzyli jeden z najsłynniejszych dworów Europy, z potężnym mecenatem artystycznym, który na przestrzeni stuleci ściągnął tu m.in. Mantegnę, ale także Rubensa.
Mam wrażenie, że całkiem przypadkiem trafiłam nie tylko do tego samego hotelu naprzeciw stacji, gdzie zatrzymałam się już kilka lat wcześniej, ale nawet do tego samego pokoju, gdzie na ścianie wisiała i wisi duża fotografia przedstawiająca Mantuę wieczorem. Widnieje na niej powtarzane we wszystkich przewodnikach zdanie renesansowego włoskiego poety, Torquato Tasso, że piękno tego miasta warte jest tego, by przebyć choćby tysiąc mil. Co więcej, to zdanie pozostaje tak samo aktualne: wtedy, gdy napisał je blisko pół tysiąca lat temu autor, a także także dla mnie, zarówno, gdy przeczytałam je na tym plakacie po raz pierwszy, jak i teraz, przy drugiej wizycie, w tym samym mieście, w tym samym hotelu, kto wie, może w tym samym pokoju.
Przyjechałam tu dla Andrei Mantegni, dla jego fresków. Chciałam też zobaczyć jego dom sprzed 500 lat. Studiolo Izabeli d`Este, która tak próbowała namówić Leonarda da Vinci, malującego portret Cecylii Gallerani, ten z gronostajem, by zgodził się sportretować także i ją, najpotężniejszą kobietę swojej epoki. On zaś robił uniki... i powstał tylko rysunek.
Zobaczyłam też bazylikę Sant'Andrei, arcydzieło renesansu znane z czarno-białych reprodukcji w dawnych podręcznikach historii sztuki. Jest tak renesansowo doskonały, w układzie stworzonym przez Leona Battistę Albertiego. W bodaj pierwszej kaplicy po lewej stronie, po przejściu zaciemnionego portyku znajdziemy się naprzeciw niewielkiej, prawie filigranowej, a znów renesansowo idealnej kaplicy, gdzie Mantegna - zgodnie ze swoją wolą- został pochowany. Dziś można spojrzeć na nią przez grube kraty.
Spędziłam długie godziny w zimnym zamku Gonzagów, w wymyślnym domu o chłodnych murach i wilgotnym powietrzu. Jest potężny... Nie zapamiętałam z entuzjazmem wyliczanych przez kasjera sal, z których się składa. To tak naprawdę patchwork pałaców, dobudówek, korytarzy, dziedzińców. Świadectwo rozrastających się ambicji.
Chciałam zobaczyć oczywiście przede wszystkim Camera Picta, inaczej zwaną Camera degli Sposi, gdzie wśród namalowanych motywów jest rodzina Gonzagów w do końca nie zinterpretowanej scenie. Postaci oddane z tak dużą siłą iluzji, o twarzach tak konkretnych. Towarzyszą im ulubione psy, takie, jakich wiele zobaczę następnego dnia w czasie joggingu po ulicach Brescii. Nieco wyżej, przez iluzjonistyczny oculus namalowany na sklepieniu- do środka zaglądają z ciekawością m.in. amorki, w symboliczny sposób łącząc to co ziemskie ze strefą nieba.
Camera degli Sposi to odrębna opowieść. Spędziłam w niej więcej czasu, niż przysługujące turystom piętnaście minut, wracałam chyba dwukrotnie, próbując wniknąć w magię tego przedstawienia, osadzonego w tak konkretnej chwili, jak migawka fotograficzna oddającego moment.
Brescia, Duomo Nuovo, fot. JN
Z Mantui chciałam pojechać do Pavii, albo do Cremony (po drodze jeszcze pewna drobna przygoda*). Nie miałam zadań i obowiązków i mogłam wsiąść do dowolnego pociągu. W ostatniej chwili zmieniłam zatem zdanie i zdecydowałam się na dzień w Brescii. Znałam to miasto jedynie z nazwy, która padła w przypadkowej rozmowie, z dziewczyną z Polski spotkaną wiele lat temu w pociągu, gdy ona- jak i ja- jechała na studia. Pociąg z Wiednia wiózł mnie do Florencji, ona wysiadła może w Mediolanie? Nie pamiętam, ale zaintrygowanie pozostało: Brescia? Cóż to za miasto?
Otóż to drugie co do wielkości miasto Lombardii. Mały Rzym, jak syntetycznie bywa nazywane.
Wieczorem, gdy przyjechałam wydawało mi się się niezwykle czyste, uporządkowane.
Rano, gdy operowało mocne słońce, miałam wrażenie, że z niewiadomych przyczyn właśnie tu słoneczne światło układa na budynkach i ulicach w bardzo równe, geometryczne kwartały. Pas światła, pas cienia.
To samo zobaczyłam później na głównym placu miasta.
Brescia/ fot.jn (widok z okna B&B AI MUSEI)
Spektakle światła w Brescii są rzeczywiście niezwykłe. Pierwszy zobaczyłam o poranku, przez niewielkie, nisko ustawione nad podłogą okno w pokoju BB, w którym się zatrzymałam. Budynek zbudowano na pozostałościach ( gruzach? ruinach? murach?) rzymskiej bazyliki, mój pokój mieścił się na poddaszu…Stare mury...może dlatego spałam tu snem sprawiedliwego, nieprzerwanym, może tylko na chwilę, by spojrzeć przez okno i zobaczyć, że potężna kopuła Duomo jest oświetlona przez całą noc i także o trzeciej w nocy wyłania się jak biała porcelana znad ciemnych dachów miasta.
Usłyszałam od właściciela pensjonatu, że ta kopuła jest trzecią co do wielkości, po florenckiej i mediolańskiej. Właściciel wymienił jeszcze miejsca, które powinnam zobaczyć, z tym entuzjazmem, z jakim Włosi lubią mówić o swoich miastach.
Gdy chodziłam po Brescii, oficjalnie jeszcze zimą, pogoda zachowywała się tak, jakby zdecydowanie była to już wiosna.
Do głównego placu miasta w ciągu dnia dotarłam kilka razy. Doprowadziły mnie tam różne drogi, z północy, południa, ze wschodu...
Niegdyś nazywał się Piazza del Duomo, przemianowany za sprawą papieża Paolo VI, który urodził się gdzieś w rejonie tego miasta.
Wielkością przypomina odrobinę prostokąty placów rzymskich- Piazza Navona czy - jeszcze bardziej - mój ulubiony Campo di Fiori. Wczesną wiosną słońce przechodzi po nim tak trochę smugami, jak po rozstawionym na środku zegarze, wschód-zachód. A może się mylę.
Widziałam też Kapitol, część miasta antyczną, przypominającą rzymskie Forum. Zadziwiające, tu na północy Włoch.
Tu, w Brescii można mówić o jednoczeniu przeszłości z przyszłością. O zamazywaniu anarchii. Wszystko tu doskonale zintegrowano. Minione z nowym. Pragmatyzm z malowniczością.
Przy głównym placu miasta, "ramię w ramię", w zorganizowanym szpalerze stoją budynki świeckie i religijne.
Od południa z potężną fasadą obecnego Duomo, nazywanego pewnie od XVII wieku Nowym (a także letnim), sąsiaduje stare Duomo- wcześniejsza katedra, zwana ivernale (zimową), w formie romańskiej rotundy.
Znamy wiele sąsiadujących ze sobą kościołów. Postawione ściana przy ścianie, jak dotykające się ramionami warszawska katedra św Jana i kościół Jezuitów o białej fasadzie. W Krakowie kościół św Piotra i Pawła, tuż obok bielonych romańskich stalagmitów wieży romańskiej kościoła św. Andrzeja (gdzie wewnątrz tak skutecznie wszystko zbarokizowano, że okładka zupełnie nie pasuje do treści).
A tu nowa, XVII-wieczna katedra z trzecią co do wielkości kopułą Włoch stoi tuż obok starej, romańskiej katedry. To za sprawą chyba tutejszej solidności budowlanej. Wstrząsy tej sejsmicznej ziemi nie zniszczyły budynków, a chęć okazałości ( i zasobność finansowa) kazała mimo wszystko wybudować nowy, imponujący budynek.
Po drugiej stronie placu- w niebo wżyna się kamienna wieża. Czytam w internecie, że ma 54 metry. Jej kamienie pamiętają trzęsienie ziemi, może wtedy zgrzytały, odłamki kamieni może padały na bruk, ale ustała niezmieniona, nie dodając grozy do wydarzeń, gdy wówczas w XI wieku i tak zginęło 20000 ludzi. Nie bez przyczyny zatem podziwiano jej wytrzymałość. W nieodległej Cremonie, tej, do której chciałam początkowo pojechać, stoi dwukrotnie wyższa wieża. Pokaz możliwości, przesuwanie skali w tych włoskich miastach. Dawne Manhattany, z ustawionymi pionowo drabinami do nieba. 104 metry- to już dla mnie groza. Żałuję, że i tym razem Cremona pozostanie dla mnie tylko nazwą, ale już teraz w wyobraźni nieodzownie wpina się z niej w niebo ta niezobaczona wieża.
Moc sztuki często wyrasta z niespełnionych marzeń, z konkurowania na sny.
Piękne mieli Gonzagowie w Mantui. Wielkie marzenia towarzyszyły mieszkańcom Brescii...coraz bardziej ambitne śniły się mieszkańcom Cremony,
Czas biegnie szybko, moje trzy włoskie dni także dobiegają końca. Planując podróż do Bergamo i na lotnisko, siedzę na schodach przed nowszą katedrą i spoglądam na plac Paolo VI.
Z tego popołudnia chciałabym zapamiętać grupkę studentów. Siedzą obok, na schodach w promieniach słońca, popijając coś z plastikowych kubeczków. Robią selfie, pozdrawiają parę przejeżdżającą na rowerze, z roześmianą blondynką akrobatycznie stojącą na bagażniku i przytrzymującą się ramion chłopaka. W grupie na schodach jedna z dziewczyn ma na głowie wieniec laurowy z czerwonymi kwiatami. Świętuje obronę dyplomu. Tu wieńce laurowe są dla uniwersyteckich laureati.
Słońce przesuwa się, wchodząc na kolejne stopnie schodów, na których i ja siedzę. Powoli cień nachodzi także i na mnie cień, przynosząc od razu chłód.
Po nasyceniu się blaskiem Włoch, po poczuciu słonecznego szczęścia, powrót do Warszawy, która też zaskakuje choćby tymczasową, choćby złudną, ale jednak wiosną!
Justyna Napiórkowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz