2 lut 2017

Sztuka malowania autoportretu z hiacyntem


Na obrazie - Jacek Malczewski. Być może ubrany w swoją słynną, podszytą czerwienią pelerynę, w której widywano go na krakowskich Plantach, blisko Akademii.

Postawiony kołnierz. Czapka ( gamerka?) wspominająca zimę. W tle scenografia chochołów z nadzieją na wiosnę i chór faunów z obietnica natchnienia.


Czarny, śpiący pies, jak otyła tylda ułożona na piasku.


I ten hiacynt, trzymany pod ramieniem, jak książka. Jak zapowiedź. Jak opowieść.


Jeśli czytaliście kiedyś już moje teksty o Malczewskim, wiecie, że szczególnie lubię przyglądać się zawsze pejzażom w jego obrazach: są takie konkretne. do dziś nie zmienione. Na przykład te z Wielgiego, tam gdzie spędzał krótki, ale ważny moment na pograniczu dzieciństwa i młodości (a ja genetycznie ukierunkowana na to miejsce oglądałam kamienie i deski domu, gdzie urodziła się moja babcia...).


Tak, pejzaże niezmienione

W tej życiowej igraszce przynajmniej one mają szansę być stosunkowo stałe.

A portretowany? Oczywiście trzyma się swojego czasu w portrecie (w przeciwieństwie do choćby Doriana Graya), starzeje dyskretnie i godnie. Wnikliwie oddaje ten coraz dłuższy, coraz mroczniejszy cień, który się na niego zasadza.


Autoportrety zazwyczaj można poznać po wzroku utkwionym w widza. Wynikła z tego moc spojrzenia czerpie z bardzo pragmatycznych okoliczności: w końcu często malowano je patrząc w lustro.


Jak dużo można zobaczyć, gdy człowiek wpatruje się w siebie w lustrze...Przez dłuższą chwilę, niefunkcyjnie. Bez celu. W łazience, o poranku, albo wieczorem- po prostu spoglądając sobie w oczy. Albo w przelocie,  na przykład w windzie między piętrami, lub w odbiciu w szybie, przechodząc ulicą. Daleko od amoku selfie, który poda nam już twarz uładzoną, wyreżyserowaną na potrzeby świata.


Zwykle rzadkie są spotkania z własną twarzą. Malczewski jednak odbywał je nader często, częściej niż Dürer, Rembrandt czy Wyspiański...




Artysta spogląda zatem uważnie na nas (na siebie? ...w lusterku?), trzymając pod ramieniem wypięty ku niebu hiacynt.


Hiacynt, ta cudowna roślina, fenomen pory roku, która za chwilę nastanie.


Mocą kopuły, z której wyrasta, tej cebuli, która ma w swojej głębi ogromne zapasy, blado zielony sztylet przebija ziemię, podnosi liście i patyki (którymi bywa przykryty w swojej donicy) i wydobywa się po zimie zawsze w nieomylnym kierunku. 

Wczesnowiosenna rezurekcja. Ku światłu.

Jest jak gotyckie okno, z maswerkiem kwiatostanu.


Tu hiacynt pojawia się też jako odniesienie do imienia malarza. Wikipedia mówi:  "Jacek, Jacenty – imię męskie greckiego pochodzenia (gr. Ὑάκινθος Hyakinthos, hiacynt), od zlatynizowanej formy imienia Hiacynt (łac. Hyacinthus)." A dalej-  a jakże: informuje, że Hiacynt, ulubieniec Apollina został zabity dyskiem celowo rzuconym przez Zeusa.


Ulubieniec Apollina, jakby nie patrzeć- boga piękna- ginie - tak nieszczęśliwie, od dysku należącego do swego promotora.

Tego Apollina, który z wysokości Parnasu kapryśnie zsyłał natchnienie.

Los artysty... Radość tworzenia jest chyba zawsze podszyta straceńczym pytaniem "po co": "po co" czynić piękno w tym nietrwałym świecie, bo przecież ta mądra sekwencja, ars longa, vita brevis nie zawsze ma moc pokrzepienia. "Nic się nie pocieszy"*. 


Malczewski z hiacyntem. A zatem mierzy się w tym autoportrecie ze swoją definicją. Z imieniem, do którego aluzję skrywa ten kwiat. To przecież nasza pierwsza definicja, nadana przez rodziców. Zawsze coś musi zacząć nas definiować, a imię jest jednym z pierwszych...Niekiedy całe życie mija w cieniu tej pierwszej sugestii.


Czy imię Malczewskiego jest zatem zgodne z nim samym? Czy definicja nadana zgadza się ze stanem faktycznym? Czy to imię wypełni się jak wyrocznia?


Gdy Malczewski malował ten autoportret na początku XX wieku, pewnie się jeszcze nie domyślał, że pod koniec życia zacznie tracić wzrok...Że i jego dosięgnie ten rzucony dysk Apollina, gdzie śmierć najpierw ugodzi to, co było najważniejszą częścią jego życia. Czy może być gorsza końcówka dla malarza?


Być może nikt się nad tym nie zastanawiał. Może nie ma to znaczenia, takie dywagacje.


A jednak bardzo zastanowił mnie ten obraz własnie jako sposób opowiedzenia o sobie. Skonfrontowania własnej opowieści o sobie z tą, którą zna i powtarza świat.


Takie właśnie myśli towarzyszyły mi, gdy szłam przez krakowskie Planty, tam gdzie niegdyś chadzał w tej czarnej, podszytej czerwienią pelerynie Jacek Malczewski


A w głowie kołotało mi zdanie z "Wyrwanych stron" Czapskiego: "Nie chodzi o realizm czy antyrealizm, ale o prawdę”.


Otóż to. Liczy się prawda. W każdym autoportrecie, który tworzymy każdego dnia.


Justyna Napiórkowska


* Zbigniew Herbert
Jacek Malczewski, Autoportret z hiacyntem, 1902, Muzeum Narodowe w Poznaniu, kolekcja Raczyńskich

PS Pozdrowienia z selfie z hiacyntami, z trasy ku wiośnie ;) 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz