17 lut 2017

Egon Schiele




Historia sztuki bywa dziedziną okrutną. Z obowiązku chirurgicznie oddziela emocje malarza od jego dzieła. Skalpel nauki szuka porządku, chronologii, logiki rozwoju sztuki. Artysta ma być wyłącznie ich możliwie zneutralizowanym nośnikiem.

Przyznaję, że nigdy tego nie lubiłam i wciąż nie lubię. Chętniej próbuję zszywać rozprute więzi i dostrzec w obrazach wyłożone przede mną, widzem, lustro, Stendhalowskie "zwierciadło".

Chcę zrozumieć nie tylko "jak", ale i "dlaczego". Mieć czarno na białym- "madame Bovary to ja".
Patrzeć na artystę wyłożonego przed widzem jak głowa Jana Chrzciciela na tacy, na tym jasnym i potwornym ołtarzu sztuki, na którym ci wielcy, wybitni od zawsze się poświęcali.

W przypadku Egona Schiele wolałabym, żeby było odwrotnie.

Chciałabym oderwać jego twórczość od życia.
Oglądać obrazy i rysunki neutralnie, na zimno. Okiem zdystansowanego badacza.

Tak dobrze byłoby uzdrowić Egona z jego fobii, oczyścić z niszczycielskiego szaleństwa i wierzyć, że nadal te rysunki, o takiej mocy byłyby możliwe.Chciałabym widzieć dzieła, które zrodziły się, owszem, z potrzeby tworzenia, z tej niezbadanej, czerpanej z tajemnych źródeł mocy, ale bez bólu. Uwierzyć naiwnie, że czerpał z owych niepokojących, ciemnych głębin, a potem, odkładając ołówek, papier, zamykał szkicownik i żył, pełną, radosną piersią.
Że było życie i sztuka. Oddzielne: sfera bytu i jego przetworzony na chłodno obraz.

Z pewnością jednak takie rozdzielenie u Egona Schiele nie było możliwe. A może nie zdążyło tak być.

Naturalnie, te prace nie pozwalają na podejście bez emocji. Nie pozwala na to ta rozedrgana, poszarpana, dramatyczna kreska. Nie pozwalają te poruszone w spazmach, konwulsyjnie posplatane ciała. Nie pozwala ta obyczajowa śmiałość, erotyczna ekspozycja. W końcu to egocentryczne skupienie się na sobie, w dziesiątkach autoportretów.

Ciekawe było jego życie. Ciekawe- to nienajlepsze słowo. Ogólnie ta tkanka losów buntownika nie mieści się w opisach. Zrobiono z niego enfant terrible, szaleńca, propagatora pornografii...
Przeciw czemu był buntownikiem?
Myślę, że jego bunt należał do tego gatunku tragicznych buntów, z których się nie wyrasta. Nie był to bunt przeciwko życiu- przecież w tych pracach jest tyle żaru i witalności, w jej erotycznej odmianie. Nie był to też bunt przeciwko śmierci, bo Schiele zdawał się ją nawet jakoś aprobować. Był to bunt przeciwko życiu  o r a z  śmierci, przeciw temu, że stanowią byty powiązane, rewers i awers tej samej karty.

Urodził się w czasie, który niejako zobowiązywał do dekadencji, do egzaltacji, do nadmiaru egocentryzmu, który u niego poskutkował tak gęstą od emocji, choć niezwykle syntetyczną linią stylistyczną.




Egon Schiele, 1914


Życie miał krótkie, zaledwie 28-letnie, ale bardzo pełne. Nawet jego znana z fotografii twarz wskazuje, jakby był znacznie starszy i przeszedł znacznie więcej. Od choroby ojca, przeprowadzki do Wiednia, przez pierwszą nieszczęśliwą miłość, której ślady odkryli badacze dopiero teraz, potem pragnienie zostania artystą, przez czas studiów na Akademii, okres rosnącej chwały, gdy był protegowanym Gustawa Klimta, wówczas najbardziej znaczącego artysty, aż po czas, gdy oswobodził się zarówno spod wpływu Akademii, jak i Klimta.

Fantastyczne musiały być te tygodnie, gdy z młodziutką Willy, niegdyś modelką Klimta stworzyli dwuosobową kolonię. Najpierw gdzieś w Krumau (obecnie czeska Krmlova, skąd pochodziła matka Egona), a potem w podwiedeńskim Neugelbach, gdzie budzili obyczajowy skandal, co zresztą skończyło się tragicznie: oskarżeniami o pornografię, o nękanie młodocianych, coś, co dziś zahaczałoby pewnie o pedofilię. Oskarżenia w znacznej części były nieprawdziwe, jednak przyniosły trzy tygodnie w więzieniu, potem proces.
Co czuł Egon, gdy sędzia spalił jeden z jego rysunków?

Willy, 1912

Wiezienie było doświadczeniem traumatycznym, w którym ratunek niosła Egonowi Willy. Ta sama, którą potem "zdradził", porzucając wraz z nią życie bohemy i wnikając w świat mieszczański. W 1915 roku poślubił Edith, córkę sąsiadów,  a wraz z tymi małżeńskimi więzami przyjął chyba pojedyncze zasady owego mieszczańskiego środowiska, którego stał się częścią. Uspokoił tematykę swoich prac, rezygnował z najśmielszych scen, do których pozowały mu modelki. Rysem tragicznym była jednak rozpacz, która dotknęła go, gdy dowiedział się o śmierci Willy, która nadeszła w 1917 roku, gdzieś w Dalmacji, w wojennej zawierusze.

Rok później Schiele namalował obraz, którego motyw miał się nigdy nie ziścić. Przedstawiał nagą rodzinę: jego, Edith i dziecko, wyłaniających się z ciemności, wśród skłębionych prześcieradeł.
Wkrótce bowiem hiszpańska grypa, której epidemia przechodziła przez Europę zabiła najpierw będącą w szóstym miesiącu ciąży Edith. Trzy dni później zmarł także Egon.

Zatem nie powiódł się ten ingres do stabilności mieszczańskiego życia.

"Wszystko co żyje, jest martwe." To jego słowa. A także te o byciu wiecznym dzieckiem.
Tak myślę. że splątywała się w nim ta naiwna wiara- w jakieś rodzinne szczęście, w domowy Eden i przejmujący strach o kruchości tych pragnień. Jak na tym obrazie, który miał nigdy się nie wydarzyć.

Chyba bez takich losów nie byłoby w pracach Egona Schiele ich autentyczności.

Jego kreska prowadzona na papierze, o zmiennej mocy, nie byłaby wędrówką, jak z Cerberem przez Styks. Nie dyktowałaby -wedle nasilenia, wedle nacisku ołówka na papier - proporcji strachu i nadziei. Nie byłaby taka totalna, wszechogarniająca.

Jest w tych pracach Eros i Thanatos. Dwa chyba najważniejsze motywy w sztuce. Z pewnością najważniejsze w twórczości Egona Schiele. Tak mocno splecione. Jak bluszcz zrośnięte.

Tak, te rysunki kojarzą mi się z bluszczem, z tymi chaszczami, które nie znają niesprzyjających warunków i chwytają się z niebywałą mocą pionowych ścian budynków. Wdrapują, wbrew grawitacji, teoretycznie ku niebu, ale zaślepiając wszystko wokół. Podnoszą dachówki, podważają rynny. Zmieniają to co ludzkie, podporządkowując sobie.
Wielkie, złoczynne siły natury.
Opętujące. Zniewalające. Niestrzeżone, po chwili okazują się tak trudne do okiełznania.

Tu tak precyzyjnie oddane na papierze.

Wiele lat temu widziałam wystawę Egona Schiele w Mediolanie. Nie jestem pewna, co wtedy z niej rozumiałam. Próbowałam ogarnąć wzrokiem każdy z rysunków, gęsto rozwieszonych w niewielkiej sali, nie pamiętam gdzie. Myślałam wtedy o biednym artyście, zamkniętym w więzieniu. Odrzuconym. Zmarłym tak młodo.

Te rysunki raz prowadzą w stronę życia, do utraty tchu, zmysłowego, fizycznego, dosłownego. Ale też tym bolesnym meandrem wiodą nieodmiennie do końca. Do krańca. Przez życie ku śmierci.
Z każdej strony są obszyte strachem, fastrygowane konkretnym ściegiem przemijania.
Są piękne, choć niestety bolesne.

Żal, wielki żal, ale tak musiało być.
Thanatos przejmował prowadzenie, być może między innymi dlatego, że Egon Schiele był najszczerszym dzieckiem swojej schyłkowej epoki.

Biedny.
Nie mógł po prostu zamknąć szkicownika, tylko niósł ten Weltschmertz przez swoje krótkie życie.

Autoportret



PS Od 22 lutego 2017 wystawa Egona Schiele w wiedeńskiej Albertinie. 

Justyna Napiórkowska

5 komentarzy:

  1. Tak o Egonie Schiele jeszcze nikt nie napisał. To wspaniały tekst. Gratuluję

    OdpowiedzUsuń
  2. Justyna, nie mogłam się oderwać od Twojego tekstu! W liceum przechodziła lekko egzaltowaną fascynację ES, czułam jego ból. Teraz jestem bardziej mieszczańska, ale pełniej rozumiem jego sztukę. Może wybiorę się do Wiednia, by przypomnieć sobie te rysunki. Pozdrawiam Cie, Edyta

    OdpowiedzUsuń
  3. 28 lat... To bardzo krótkie życie i gdybym sama miała żyć właśnie tyle to już powoli musiałabym się z nim żegnać...

    OdpowiedzUsuń