Bergamo. Moje ukochane, kamienne miasto. Dumnie nazywane małą Wenecją, choć nie ma w nim żadnych kanałów. Zamiast lazuru laguny okala je szarość kamieni, diadem murów na wypiętrzonym gdzieś w centrum Lombardii wzgórzu.
Jestem tu po raz kolejny i coraz wyraźniej czuję, że to
miasto lubię bezwarunkowo. Byłam tu jesienią i zimą, w deszczu, słońcu i we
mgle, szczęśliwa zupełnie i potencjalnie, radosna i odrobinę smutna, zmęczona i wypoczęta.
I zawsze to
miasto w sposób doskonały wyrównuje dla mnie amplitudy.
Dziś chodziłam ulicami, po których biegały karnawałowo
przebrane dzieci. Tutejszy bruk i różnobarwne kamienie, którymi wyłożone są ważniejsze place pokrywało barwne confetti. Kolorowa rzęsa confetti unosiła się także na wodzie w tutejszych fontannach.
Na niebie przesuwały się bezkształtne chmury, a miasto spowijał filtr
szarości, w którym wszystko stało się tak wyraźne.
Dzień gwarny i zwyczajny. Tak inny od nocy, w która byłam tu poprzednim razem, i z której pamiętam tylko ciszę i niepokojące cienie. Tym razem Bergamo jest w pełnym sztafażu, w porze dnia, która pozwala na harmider.
Lubię podróżować we własnym rytmie. Iść za spontanicznymi
pomysłami. Śledzić cienie i wędrować w stronę prześwitów, które przyciągną uwagę. Porozmawiać ze sprzedawcą róż z Bangladeszu, który mówi mi o swoim życiu i nie ma w jego oczach ani śladu, który kazałby w takim wypadku podchodzić z dystansem. Nie wierzyć obcemu, któremu na koniec uścisnę rękę, bardzo drobną i szczupłą, dłoń, która pamięta niedożywienie z dzieciństwa, i który na koniec przekaże mi różę, z prośbą, żeby ją zanieść do sąsiadującego kościoła Santa Maria Maggiore. To tuż obok katedry i jest tam ołtarz, z którego spogląda święty Roch w zielonych rajtuzach, z psem u stóp.
To w tym kościele ściany są obwieszone gobelinami, pochodzącymi może z Brugii, może z Antwerpii. Tylko na fragmentach murów jaśnieją radosnymi kolorami freski.
Całe sklepienie i górną partię pokrywa jak dla mnie zbyt bogate zdobienie, stiuki i złocenia, jakiś zmasowany horror vacui, piękny i straszny, a tu będący bardzo kontrastowym tłem dla średniowiecznego krucyfiksu. Na belce tęczowej zawieszony jest wizerunek Chrystusa o poranionym ciele, niebywale szczupłego, gdzie wychudzone żebra i ślady ran rzucają cienie widoczne nawet z tej odległości. A w tle ten karnawał kolorów, girland, festonów.
W takiej samodzielnej podróży jest łatwo o rozmowy, które
coś znaczą. I nie mam tu na myśli tylko zabawnego przypadku wczorajszego wieczoru, gdy
siedząc przy kawie rozmawiałam przez telefon z przyjaciółką z Polski, mówiłyśmy o wszystkim i
niczym, wspominając wspólny pobyt w tej samej trattorii sprzed dwóch bodaj lat. Blanka wówczas rzuciła, że właśnie dziś w Bergamo, w turnieju tenisowym zwyciężył młody, ambitny tenisista z
Polski, więc mogę go spotkać. I gdy jeszcze to mówiła (choć nie mamy zwyczaju rozmawiać
o turniejach tenisowych ani zwycięstwach polskich tenisistów), do trattorii wszedł ów tenisista, początkowo przeze
mnie nie rozpoznany, bo wątpliwości budziła broda :).
Mam na myśli rozmowy takie jak z panem, który o
poranku ustawiał coś i porządkował przed swoją posesją, i gdy przechodząc powiedziałam do niego, że tu tak
pięknie, on z dumą odparł, że w słoneczne dni z tego panoramicznego tarasu spod
Porta San Giacomo w Bergamo Alta można zobaczyć nawet Piacenzę, miasto odległe o
kilkadziesiąt kilometrów.
Tymczasem przed moimi oczyma była Lombardia w znacznie mniejszej orbicie. Jej krańce rozpływały się
w blasku poranku, wśród mgieł i różów. Poniżej rozpościerało się nowe miasto
usłane prostymi, kubistycznymi płachtami czerwonych dachów. Tylko w kilku miejscach ponad ten
równy pejzaż wyrastały wieże kościołów, jak ten przy ulicy Jana XXIII, gdzie
na samym czubku, gdzieś zdecydowanie bliżej nieba stał święty patron. Taka lokalna
maniera, wysunąć kilka punktów nad horyzont i tam postawić tych, którzy mieliby
być łącznikami między niebem a ziemią. Jak w wycelowanych w niebo rakietach.
Poniedziałek w Bergamo to dzień, gdy (w przeciwieństwie do innych miejsc) otwartych jest wiele muzeów. Ja chciałam zobaczyć Accademia Carrara.
Kolekcję obrazów oglądałam już kiedyś, gdy w czasie remontu muzealnego budynku w Bergamo
Basso, czyli mieście dolnym wystawiano ją czasowo w Palazzo Podesta na górze.
Wówczas obrazy były w
ciemności, w potężnej i chłodnej sali, wywieszone na ścianach i rozstawione na sztalugach.
Tym razem mogę je zobaczyć w nowym i pustym muzeum. Dobrze,
że torebkę trzeba zostawić w szatni; wychodzę z niej tylko z kluczykiem,
biletem i aparatem fotograficznym.
Zobaczyłam m.in. Mantegnę, Madonnę z Dzieciątkiem, które w
przeciwieństwie do większości innych dzieciątek jest skrzywione, płaczące.
Na marginesie, widać, że wyżynają mu się dwa przednie zęby, może to taki konkretny ból z procesu wzrostu sprzed pół tysiąca lat pozwolił Mantegni tak precyzyjnie oddać skrzywioną buzię dziecka? Obok- łagodna i nieporuszona Madonna.
Oglądałam przepiękne Ofiarowanie w świątyni dość nieznanego Michele Colteliniego z Ferrary, przecudną i efemeryczną Madonnę z Dzieciątkiem Neroccio di Bartlolomeo de' Landi.
Oglądałam dziwnego Chrystusa Botticellego i zjawiskową, obsypaną złotem kolejną Madonnę z Dzieciątkiem Carlo Crivellego.
Chciałam jednak zobaczyć tu przede wszystkim Giovanniego Belliniego, ten jeden
obraz, o którym już kiedyś pisałam, Madonnę w niebieskim maforium, za pulpitem z czerwonego marmuru,
z prawie nagim dzieciątkiem, pod którego krągłe ciało podłożony na marmurze jest fragment tkaniny, by chronić od zimna kamienia.
Maria- tak piękna, tak łagodna, tak niezwykła.
Przyglądałam się jej twarzy, przyglądałam płóciennej bordiurze,
przyglądałam drewnianemu podłożu wyłaniającemu się spod splotów płótna z boku.
Patrzyłam na delikatne wygięcie, któremu to
wiekowe drewno poddał czas.
Podchodziłam blisko, bardzo blisko. Widziałam każde pęknięcie na powierzchni obrazu. Fotografowałam bez opamiętania.
Teraz już wiem, że jedna rysa krakelury przebiega nad prawym okiem
Madonny, przecinając brew. Druga zarysowuje środek twarzy, biegnąc cienką nitką przez nos i usta.
Patrzę
na to, przyglądam się jak czas próbuje nadwyrężyć arcydzieło.
Korniki. Spękania.
Draśnięcia.
I znów czuję jak intuicyjnie puzzle mojej podróży, zupełnie nieświadomie
składają się w obraz, który chciałam osiągnąć.
Podświadomie zmęczona wszystkimi niepokojami świata. Poruszona
przykładami niszczenia dziedzictwa kulturowego, gdzieś na kresach Europy. Sfatygowana społecznymi niezgodami i politycznym zamętem. Powoli zobojętniała na wojny, które przecież wciąż się toczą. Przestraszona widmem terroryzmu, które od 13 listopada 2015 jest
ze mną bezgłośne wszędzie, na zatłoczonych dworcach, na tarasach paryskich kawiarni i w stacjach metra, w końcu na brukselskim lotnisku (gdzie nie ma już tej rzeźby, która stała tam przez tyle lat, bo mimo że spiżowa, to rok temu ta marcowa eksplozja gwoździ i śrutu zdołała ją zniszczyć).
Zmęczona upadkiem cywilizacji, który teraz zewsząd wyziera.
Spędziłam dwa ostatnie dni wśród piękna włoskich Dolomitów, i o tym rozmawialiśmy ze
znajomymi z Brukseli: Polakami, Francuzem, Włoszką, Hiszpanami, w glorii gór i w euforii narciarstwa…
Niosąc te podskórne troski, często w codzienności zupełnie
nieświadomie, nie chcę dopuścić do chwili, gdy strach przemieni się w
zwątpienie. Nie chcę się poddać, bo to, co upada, to fragment moich
marzeń, mojej Europy, mojego świata i moich wartości.
I wtedy jadę do Włoch. Otaczać się wielkim pięknem,
budowanym tu przez stulecia. Dziś przyprószonym smutkiem i rozczarowaniem Włochów, powtarzających niemal w każdej rozmowie, że w tym kraju nie da się żyć.
Ale zawsze, gdy zaczynam z nimi rozmawiać o pięknie ich miast i miasteczek, widzę jak te potargane codziennością twarze rozjaśniają się.
I wtedy nabieram właśnie tego przekonania, że piękno nas jednak zbawi. Choćby było szarpane jak łódka na wzburzonych wodach, zbawi nas.
Tę przyjemną nadzieję dają nam malarze. Dają nam poeci.
Przekonanie staje się pewnością, gdy namówiona przez siostrę do zrobienia sobie jakiejś przyjemności zaglądam do księgarni i tam kupuję wiersze Szymborskiej w wersji dwujęzycznej.
Wiele razy podchodziłam do tej książki, ale wcześniej odkładałam.
Przekonanie staje się pewnością, gdy namówiona przez siostrę do zrobienia sobie jakiejś przyjemności zaglądam do księgarni i tam kupuję wiersze Szymborskiej w wersji dwujęzycznej.
Wiele razy podchodziłam do tej książki, ale wcześniej odkładałam.
Być może kupuję ją teraz, bo przypomina mi także znajomego sprzed wielu lat, o którym niestety usłyszałam znów ostatnio. Wówczas, przed kilkunastu laty był młodym, włoskim aktorem. Szliśmy z nim pewnego razu, może w czerwcu, może we wrześniu przez Rzym, do Instytutu Polskiego, ulicą wzdłuż Tybru, a on mówił jak bardzo lubi tę poetkę, i pytał jak wymawiać jej nazwisko, gdy za chwilę będzie recytował wiersze…
Być może chcę czytać te wiersze teraz także po włosku, bo dowiedziałam się, w sumie zupełnie przypadkiem, że ów aktor,
którego wiersze Szymborskiej tak zachwycały nigdy ich już nie wyrecytuje...odszedł, zniszczony okrutną chorobą.
Teraz otwieram tom na przypadkowej
stronie. A tam:
"Vermeer".
Dopóki ta kobieta z Rijksmuseum
w namalowanej ciszy i skupieniu
mleko z dzbanka do miski
dzień po dniu przelewa,
nie zasługuje Świat
na koniec świata.
PS. Napisane w pociągu do Mantui. Po drodze nazwy działające na wyobraźnie...Zdjęcia ( więcej) i ewentualne literówki- potem...
Justyna Napiórkowska
Piękna ta Madonna Belliniego. Taki spokój taka pogoda i piękno promieniujące z postaci. Każdy widząc takie oblicze Matki ukoiłby się jej duchowością i dobrocią w tych czasach pośpiechu i chaosu
OdpowiedzUsuń