23 sty 2017

Moje Delft


Poniedziałki zazwyczaj uderzają w człowieka listą imperatywów. Kalendarz zaczyna skrzypieć, w głowie kłębią się zadania. Telefon dzwoni, świat wzywa. 

Taki jest mój poniedziałek. Pozornie spokojnie, w wielkomiejskiej orbicie, w centrum stolicy Europy Środkowo- Wschodniej. A mi przyszło planować kolejną podróż. Krótką, ale dość daleką, intensywną i pracowitą.
W ciągu najbliższych dni zobaczę cztery, może pięć miast. Każde o randze metropolii. O nazwie magicznej, której każda zgłoska mieści w sobie historię, ludzi, budynki. Wszystko nieobjęte. Inspirujące. Ciekawe. Oczywiście, cieszę się. 

Ale także zastanawiam: co ze mną z tych miast pozostanie? Może nic, bo niewzruszony zegar sprawi, że pewne wrażenia zostaną zawieszone w powietrzu, zatrzaśnięte w tej chwili, gdy migną mi w oczach. Nie opadną na ziemię, nie spadnie na nie deszcz, nie przykryje ich kurz, nie wypuszczą korzeni, by potem życiodajnie wzrastać.

Udręki człowieka współczesnego. Spiesznego. Pędzącego. Uciekającego?

Tak, odczuwanie i emocje najzwyczajniej czasami nie nadążają za obrazem.  Za szybko, po prostu. Wszystko za szybko. 
Teledysk z podróży. Migawka z życia.  

A więc duża, europejska podróż przede mną, taka jakiej zawsze pragnęłam, także teraz będąca jednocześnie obowiązkiem i przyjemnością.

Ale nie zakotwiczoną w czasie. Taką, która nie zakorzeni się w mojej głowie, nie będzie kiełkować w nieprzewidywanej przyszłości, w strumieniu skojarzeń.

Wiem to już teraz, z góry zakładam, bo to nie pierwszy raz. Jestem weteranką podróży zbyt szybkich. Kombatantką sytuacji, gdy chcemy zbyt dużo lub zbyt mało, by jakieś doświadczenie zaczęło w nas wzrastać, niezależnie od nas, jako dar losu.

Takie nieporadne są dzisiejsze podróże. Te ciche i dyskretne zmiany miejsc. Samolot, pociąg, autokar. Kalejdoskopy obrazów, które bez przerwy (i bez znieczulenia) przewijają się przed naszymi oczami.

To wszystko sprawia, że myślę o Delft. Niezmiennym, trwałym, nieruchomym. 

Tym z obrazu Vermeera z haskiego Mauritshuis. Naprzeciw niego ze ściany spogląda dziewczyna z perłą, jakby odwracała się i znad ramienia patrzyła na nieodległe miasto swojego autora.

Nie będę mówić o tym obrazie: być może na razie mnie to przerasta, podobnie jak wtedy, gdy pół roku temu stanęłam naprzeciw niego, tam, w Hadze.

Nie będę pisać o tym, jak wieże jego kościołów szczypią niewinnie zachmurzone niebo. O tym, jak musiało być odbudowywane po tym tragicznym wybuchu prochu, który skruszył nie tylko jego budowle, ale pogrzebał także najwybitniejszego jego mieszkańca, najzdolniejszego ucznia Rembrandta i mistrza dla młodszego Vermeera, Carela Fabritiusa. Nie będę także pisać o  szmerze rozmowy przekupek (w białych czepcach, z jasnymi godetami chust), który tak łatwo sobie wyobrazić nad tą ciemną, błyszczącą tonią.



Chcę tylko powiedzieć o karminowej czerwieni łodzi, tej przycumowanej przy piaszczystym brzegu. Tej, na której tak dyskretnie, umieścił Vermeer swój monogram.




VM. Tylko tyle. 

Dyskretny podpis mistrza. Na przycumowanej łodzi. On, malarz z Delft – chwilowy. Przycumowany na moment. A miasto, choć kruche, to wieczne. 

Jasne staje się, czemu właśnie ten obraz, zobaczony w Hadze, stał się najważniejszy dla Marcela Prousta. Pisarza, który ogarnął całą rzeczywistość z perspektywy maleńkiego pokoiku, w którym spędził kilkanaście lat, pisząc swoje grube tomy. 



Myślałam o tym dziś, przechodząc przez warszawską Starówkę. Tę zdruzgotaną wojną, a potem odbudowywaną. Jak Delft po wybuchu prochu, bo przecież wszystkie ruiny, Warszawy, Delft czy Aleppo są podobne. Niezależnie od tego, czemu stały się ruinami.

Padło wówczas ciekawe pytanie mojego rozmówcy. Jak wyglądał Plac Zamkowy przed odbudową zamku? Jak bardzo w nazwie i skojarzeniach mieszkańców pozostawał "zamkowy", wtedy, gdy ku Wiśle otwierała się pusta przestrzeń, jak szczerba, wyrwa, luka w przestrzeni i w czasie (bo wyrywała przecież fragment historii).
Być może wypełniały ją naglące ostatki ruin. Nasz Gedächtniskirche.
Na brukowej pustyni, w zwieńczeniu tego kikuta samotnej kolumny smętnie szargał powietrze szablą król Zygmunt.


Warszawa. Moje Delft. Zmiażdżone wojną. Skruszone bardziej niż wybuchem prochu. Odbudowane, wzniesione z pyłu i z obcych cegieł. Z iglicami kościołów dziś nakłuwającymi bezboleśnie niebieskie niebo nad nim. 
Odbudowana, oddychająca, piękna Warszawa.

Chciałabym na jej murach, gdzieś na ukruszonym licu cegły, jak Vermeer, wydrapać-  nieskromnie- swoje imię. By zaznaczyć jej przynależność do mnie. I moją do niej.
Warszawa, kochana Warszawa.  

Johannes Vermeer, Widok Delft, 1660-61, Mauritshuis, Haga
Stare Miasto, fot. JN 

Justyna Napiórkowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz