26 sty 2017
Blichtr w obliczu ostateczności - sarmackie portrety trumienne
Nie znam wielu portretów, które oddawałby lepiej tak żywą postać.
Delikatny róż na policzkach. Blask w oczach. Lekki uśmiech. Ta kobieta z obrazu po prostu promieniuje jakimś światłem. Tymczasem to wizerunek bardzo mroczny. Namalowany na kawałku blachy o charakterystycznym kształcie. To forma mówi o funkcji obrazu, który na czas uroczystości pogrzebowych mocowano do lica trumny. Takich portretów trumiennych malowano w Rzeczpospolitej w XVII i XVIII wieku dziesiątki. I są one jednym ze świadectw wyjątkowości polskiej kultury.
Myślę, że jest w nich cała sarmacka złożoność. A może nawet ponadczasowa złożoność polskiej duszy: ulepionej na skraju dwóch światów. W kulturowym tyglu, na tym równinnym plastrze ziemi między Wschodem i Zachodem.
Współcześnie, gdy ktoś odchodzi, gdy jest to osoba znana, fotoedytorzy zmieniają kolorowe zdjęcia na czarno-białe. Ze strefy realistycznej przechodzimy w monochromatyczną strefę, gdzie już nie ma życia. Tak wyznaczana jest granica śmierci w naszym obrazowym świecie. A przed wiekami inaczej. Wówczas niepokojącym realizmem przedłużano życie.
Nie wiemy kim jest ta dziewczyna z portretu z Muzeum Narodowego w Poznaniu. Klejnoty, w które jest wystrojona kupowano najpewniej za kwintale zboża spławianego w złotym wieku Wisłą, przez Gdańsk, ku portom w Antwerpii czy w Amsterdamie. Koronki, czepce, wstążki. Ubrana modnie. Nawet wystawnie. Ach, tyle materialnej ułudy w tym barokowym theatrum śmierci.
Portrety trumienne, choć wiemy o nich dziś dość dużo, pozostają tajemnicą. Bo jak zrozumieć, że oto, na progu wieczności, gdy odeszło życie, towarzyszy tym zmarłym taki blichtr? Gdzie powściągliwość w obliczu śmierci? Czy to sarmacka próżność kazała ukazywać postaci na portretach tak strojnie? Panie w dekoltach. Panowie w żupanach. Błyszczą perły, skrzą się drogocenne kamienie. Po co ten glamour w drodze ku zaświatom? Po co ta faraońska wystawność, która nakazuje w obliczu śmierci pokazać się tak okazale? Co z pokorą wobec nikczemnego vanitas?
Tyle blichtru wobec ostateczności…
Myślę, że to ten paradoks w portretach trumiennych sprawia, że są tak zadziwiające.
Ta cała materialność tych barokowych konterfektów, te koronki, perły i naszyjniki tak mocno wiążą z życiem. Z pragnieniami, które na co dzień animując ludzkie „mieć”, niekiedy przysłaniają pozbawione potrzeb „być”. A tu, na portrecie trumiennym kończy się zarówno ziemskie „mieć” i „być”.
Może ta ozdobność skierowana jest nie tylko ku pamięci zasmuconych żywych, tych, którzy pozostali w cieniu castrum doloris, ale także wobec wieczności, która oto otwiera się przed osobą zmarłą. W tych strojach zostaje ziemski status quo, ale przecież „tam”, po drugiej stronie nie będzie już obowiązywał.
Ot, cudowna naiwność.
W sumie wyraża się w niej nasza niezmienna niewiedza w obliczu śmierci.
Portret trumienny Sabiny Hasa Radlic, ok. 1676, Muzeum Narodowe w Poznaniu
Portret trumienny Domicelli Barbary ze Szczawińskich, ok. 1630-1667/1676, Muzeum Narodowe w Warszawie
Portret truminny Stanisława Woyszy
Justyna Napiórkowska, historyk sztuki i europeista, współprowadzi Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie i Brukseli, autorka "O sztuce", Bloga Roku 2010 w dziedzinie Kultury.
Tekst wcześniej publikowany w portalu Natemat
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz