27 sty 2017

Als ick kann



Portret mężczyzny w czerwonym turbanie. Wynurza się z czerni w National Museum w Londynie. Skupiony, poważny, o zamglonym oku.

Popisowa partia van Eycka, malarza z książęcego dworu.
Przeciwieństwa zmaterializowane. Pan Każdy. Jedyny w swoim rodzaju.

Wyjęty z nicości uważnym dotknięciem pędzla swojego mistrza.

Tak nierealny i realny jednocześnie.
Przekorny język, który każe nazywać jego autora prymitywem flamandzkim.

Ten turban mógłby spokojnie być probierzem stylów. Wyobrażam sobie jak wyglądałby w wersji barokowej. Jak w manieryzmie. Ten tu, u Jana van Eycka jest jak splątany nadmiar tkaniny z perizonium z Chrystusa Wita Stwosza.  Ten, którego kamienny ciężar zdematerializował wiatr i otuliło wypełnione kadzidłami powietrze krakowskiej bazyliki.
Ze świętych czasów przed grawitacją.




A twarz? Dużo tu takich, na terenie Belgii. Flamand o uważnych oczach, pod ciężką, bladą powieką. Na siatkę zmarszczek, które umiejscawiają go gdzieś około 60-tki- czyli wówczas na krańcu drogi- nakłada się druga, ta udręka konserwatorów, kratownica cienkich linii spękanej warstwy malarskiej.

Jakby to, co pod spodem było młodsze, a to z wierzchu starsze, pękało, ze zmęczenia, z czasu...

Portret mężczyzny w czerwonym turbanie. W turbanie? Czerwonym? To po prostu prowokacja dla przyszłych pokoleń; ten turban, ta skłębiona tkanina na głowie będzie dla współczesnego odbiorcy tylko przyczynkiem do artystycznych akcji albo imprezowych selfie w karmazynowym ręczniku.
Znam takie. Nie zakryją tą glazurą współczesności cudownego patosu, w który ubrał swego surowego bohatera ( siebie?) van Eyck.


Ale nie o tym chciałam napisać. Raczej o tej słynnej inskrypcji, z pokory albo dumy wypisywanej przez Jana Van Eycka na ramie. "Als ick kann". "Jak potrafię." JAK POTRAFIĘ.

Flamandzkie zwycięstwo realizmu nad marzeniem. Jak potrafię. Podpis na arcydziele mistrza, który potrafił mocą swojego talentu zawiesić na chwilę ziemskie przyciąganie, spłaszczyć czas. Zbudować w uważnym spojrzeniu sportretowanego łączność jego "teraz" z naszym "teraz", stapiając je w jedną wspólną wieczność.

Myślałam o tym przechodząc kilka dni temu przez Kazimierz Dolny. W płachcie fasady kamienicy Celejowskiej, w jej potężnym zwieńczeniu, tam gdzie miecze attyk wbijają się w niebo- lubelscy muratorzy wyżłobili nisze.
Nisza dla Matki Boskiej. Nisza dla Chrystusa. Nisze dla świętych patronów rodziny fundatora.

A w nich- ledwo mieszczący się bohaterowie podtrzymują sklepienia głowami. Przeskalowani. Napęczniali. Nienaturalni.
Och, brzmi cichy, fałszywy ton w tej manierystycznej fantazji.

Ich anonimowy autor nie zrozumiał tego, co uczynił ponad 100 wcześniej Michał Anioł. Gdy rzeźbił Dawida w ułomnym kawałku karraryjskiego marmuru, gdy skalował, by na rzeźbę można było patrzeć z dołu, kiedy będzie już wedle założenia ustawiona na ścianie florenckiej katedry.
Dawid zszedł na ziemię i nie zaszkodziło to jego proporcjom. Ustawiono go gdzie indziej, ale wciąż jest doskonały.


A co z rzeźbiarzem z Kazimierza?
Niektórzy zarzucają mu naiwność.

A on zrobił jak potrafił. Wedle najlepszych chęci. Dowodząc zamiarów może większych niż sił, więcej wiary niż możliwości. Wedle pełni talentu, dzięki któremu rozpostarł ku niebu ten cudowny, rzeźbiarski feretron. Wedle wiedzy, która cienkim strumieniem docierała od mistrzów świata tu, w jego peryferie.


Być może to niedoskonale. Może bez proporcji. Bo co z tym trochę sztywnym ustawieniem Marii? Co z jeszcze sztywniejszą postawą dzierżącego kulę ziemską Chrystusa? Powinien się zgarbić, by pomieścić w nadanej pod łukiem zbyt skromnej przestrzeni.

Cóż z tymi niedoskonałościami?
Nic. Nie szkodzą. Nie odbierają ani krztyny z poczucia zwycięstwa nad materią. Nie ujmują nic z wyrzeźbionego w piaskowym kamieniu triumfu nad pustką.
Nie odbierają mocy pragnieniu piękna, które musiało towarzyszyć twórcy na wysokim rusztowaniu. Ani temu samemu pragnieniu, z którym wędrują przez miasto turyści.

Tak właśnie to czuję, gdy staję pod tym fragmentem ściany, który dziś jest jak zatrzaśnięta brama w świetle głównej, wiodącej z Bochotnicy ulicy, tej, która skręca później wzdłuż Grodarza, przez większość sezonów będącego nie rzeką, lecz głębokim kanionem, zbudowaną ze zlepieńców i opok rynną dla wody z tutejszych stoków, prowadzącą gdzieś z pełnego sadów Skrowieszynka ku Wiśle.

Als ick kann. Być może to samo myślała śpiewaczka, ta z lekko rozmazanym makijażem, z upadłym smętnie ramiączkiem, ta którą usłyszałam jakiś czas temu w pięknym i szacownym miejscu.
Może śpiewała Ave Maria. Może coś innego. Jej głos niestety rzęził w gardle. Słuchacze wiercili się na krzesłach, powietrze wibrowało.

A ona śpiewała. Fałszując, zaginając światło, które ją otaczało i łamiąc powietrze dookoła.
Ale śpiewała.

Piękne motto. Als ick kann. Dla geniuszów, wielkiego talentu, i dla wszystkich pozostałych.

Dlatego nie pytajcie mnie, czy jakiś obraz jest dobry. Nie pytajcie.
Każdy według własnej mocy. Według własnego talentu. Jak potrafi. Wedle własnego "als ick kann".


Justyna Napiórkowska

foto: 
Jan van Eyck, Portret mężczyzny w czerwonym turbanie, ok. 1433, National Gallery, Londyn
Chrystus Wita Stwosza z kościoła Mariackiego, przed 1496, Kraków
Kamienica Bartłomieja Celejowskiego, ok 1635, Kazimierz Dolny

1 komentarz: