Zazwyczaj włoskie nazwy miast niosą w sobie coś nęcącego. Foniczną zapowiedź swojej malowniczości. Mieszczą się w niej zaułki, nasłonecznione place, cyprysy pnące w niebo, kamienie przeszłości. Bergamo brzmi inaczej. Lombardzko. Praktyczne. Przedsiębiorczo. Ale to brzmienie może mylić, bo Bergamo jest jak drogocenna szkatułka.
Bergamo usadowione jest na wzgórzu, z którego stare miasto rozlewa się wokół połaciami nowego, nowoczesnego miasta. Na dole panuje logika skrojonych z urbanistycznym zamysłem ulic. Na górze – w Bergamo-Alta rządzi logika bluszczu- wielowiekowego rozrastania się siatki miejskiej poddanej wymagającemu usytuowaniu.
Bergamo Alta. Bergamo górne. W wolnym tłumaczeniu: Bergamo wysokie. Ja pozwolę sobie na jeszcze bardziej wolne tłumaczenie: Jego wysokość Bergamo.
Jego wysokość wdarła się w skały przedpola Alp, tu gdzie zaczynają się Alpi Orobie. Kamienny diadem murów Bergamo spina wzgórze. Jeszcze z samolotu można zobaczyć złocące się miasto. W środku zmieściło się wszystko- tajemnicze ogrody, do których wiodą kamienne bramy, pałace o weneckiej architekturze na wspomnienie dawnej zwierzchności, kolekcja sztuki równa mediolańskiej Brerze.
Tego wszystkiego tym razem nie zobaczę. W Bergamo zatrzymałam się tylko na chwilę, wiedziona turystycznym wymogiem porannego połączenia lotniczego. Na dworcu pojawiam się po 22.00, stąd pojadę do górnego miasta, bo moja romantyczna dusza nie chciała tym razem zatrzymać się na dole, tak jak nakazywał jej zdrowy rozsądek. O 6 rano muszę znów zacząć podróż, by przed siódma znaleźć się na lotnisku.
Gdy w recepcji odbierałam klucze, recepcjonista mówił więcej niż chciałam. Znałam już Bergamo, byłam tu dwa razy, choć zawsze tylko na ułamek chwili. Oglądałam miasto w etapach, próbując złożyć z nich obraz całości. Tym razem byłam jednak zbyt zmęczona by zaprotestować. Pozwoliłam mu mówić po angielsku, by dopiero pod koniec informacji o procedurach otwierania drzwi i wymeldowania przyznać się do znajomości włoskiego. Przyznałam się także do tego, że znam już trochę Bergamo. Recepcjonista był przemiły. Od razu pomyślałam, że musiał się tu urodzić i od lat obrastać w tę typowo włoską miłość do własnego miasta, dzielnicy, borgo. Polecił mi miejscową polentę, którą na jednym placyków – właściwie pod oknami mojego hotelu można zjeść przy placu, w chłodzie lutowej nocy aż do późna.
Godzinę później, gdy autobus dowiózł mnie do Górnego Miasta, sama zrewidowałam swoje wcześniejsze przekonanie o znajomości miasta. Ostatnio kiedy tu byłam, spędziłam dzień oglądając po kolei wszystkich Bellinich w tutejszej pinakotece (Accademia Carrara), a gdy mój czas zaczynał już niknąć jak słońce za horyzontem, górne miasto nagle objęła mgła. Najpierw zniknęły wieże pnące się na wysokość ponad 50 metrów. Potem znikać zaczęły także Palazzo do Ragione i katedra. Ciężka i gęsta mgła kładła się na ceglanych flizach tutejszych ulic.
Było to doświadczenie mistyczne. Uświadomiło mi, że to całe piękno może tak szybko zniknąć, roztopić się jak w sopel lodu wystawiony na południowe słońce.
Tym razem do dyspozycji miałam jedynie późny wieczór, właściwie fragment nocy. Perspektywa wczesnego poranka próbowała mi go zgryźliwie zmącić, ale nie poddałam się racjonalnemu myśleniu i zdecydowałam na powolny spacer, tak jak mnie kręte drogi Bergamo poprowadzą.
A poprowadziły mnie spektakularnie.
To zapamiętane przeze mnie niewinne, rozjaśnione miasto na wzgórzu okazało się zmienne i kapryśne. Nieprzewidywalne, na przemian przyjazne i wrogie. Taka pewnie była jego historyczna konieczność- wabić, ale też trzymać dystans, budzić podziw, ale i respekt.
Jego ulice, tamtym razem skrzące blaskiem witryn, teraz były nieruchome i milczące. Okienne witryny zasłonięte drewnianymi okiennicami. Gdzieniegdzie przemykające dwie-trzy osoby.
Prowadziły mnie puste tunele uliczek okalanych z dwóch stron murami budynków. Bez okien, bez drzwi. Ich ściany pięły się ku górze. Szłam przez te kamienne wyłomy, jak w kanionie, wdychając wilgotne powietrze ciemnych zaułków, gdzie nawet tu, we Włoszech, zimą słońce nie dociera. Mury pokrywały bluszcze i mchy.
Szłam bez mapy, z tracącą moc komórką (to pewna prawidłowość w takich okolicznościach), rejestrując wszystko tylko w pamięci. Miasto wydawało się niewielkie i podatne na Herbertowski sposób zwiedzania- tu w prawo, tam w lewo, bez celu, jak flâneur. Szłam jedną z najstarszych ulic- via del Arena. Po drodze widziałam kościół św Agaty, katedrę i bazylikę Santa Maria Maggiore, gdzie zgodnie z romańską modą kolumny portali ustawiono na sylwetach lwów z marmuru z Candoglii. Po drodze, w niewielkiej loggi stała podświetlona tumba. Nagle, gdzieś u zamknięcia uliczki pojawiła się na postumencie ciemna postać, z podświetloną od tyłu sylwetą w papieskich szatach, tiarą. Teraz wiem, że był tu najpewniej pomnik Jana XXIII, który tu się urodził i wbrew rozgorączkowanej wyobraźni nie był żadnym z tych papieży z ciemnych kart historii Kościoła, a wręcz przeciwnie, świętym! Jednak ciemność zmienia percepcję.
Zgubiłam się w tym nocnym Bergamo. Przewędrowałam wąskimi siatkami ulic, a towarzyszył mi podziw, gdy odsłaniały się przede mną spektakularne place, ale i strach, potęgowany uśpieniem miasta.
To raj dla pisarzy, których wyobraźnia mogła się swobodnie posiłkować tym miastem piękna, tajemnicy, światła i mroku. Jak porządna opowieść, Bergamo potrafiło odsłaniać co chciało i kiedy chciało, po to by potem znów zakryć to gęstą jak mleko mgłą. Zadziwić widza, otumanić wędrowca, zmylić turystę, który jak ja mógł się potem zastanawiać- czy to by sen?
Gdy wieczorem patrzyłam na Città Alta z dołu, Bergamo wyglądało jak jedno z tych cukierkowych, historycznych miast, których dawne funkcje stały się tylko turystycznym folklorem. Tu, jak zobaczyłam tym razem, było w dużej mierze inaczej.
Jedyne co urealniało ten obraz, to rozmieszczone tu i ówdzie tablice wspominające wielkich literatów, którzy tu się kiedyś zatrzymali.
Justyna Napiórkowska, historyk sztuki i europeista, współprowadzi Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie i Brukseli, autorka Bloga Roku 2010 w dziedzinie Kultury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz