Rembrandta portret własny
W Nowym Jorku, w kolekcji Fricka przy Fifth Avenue, zatrzymał mnie jeden obraz. Bardziej niż Vermeery, niż Tycjan, bardziej niż zadziwiony stygmatami święty Franciszek wśród skał oraz różowe ciała panien Buchera, we wstążkach i jedwabiach, prosto z alkowy. Bardziej niż El Greco i Degas zafascynował mnie inny obraz. Autoportret Rembrandta. W proporcji jeden do jednego.W potężnej sali galerii zachodniej, Rembrandt jakby tronuje, przyjmuje na audiencjach. Jego potężna postura wypełnia całe płótno. W muzeum w tygodniu nie ma zbytnich tłumów. Można mieć z Rembrandtem krótkie tête-à-tête. Strażnik po lewej u drzwi będzie podejrzliwy. Ja podchodzę, odchodzę. Cofam się i przybliżam. Obchodzę Rembrandta z lewej i z prawej, zaglądam mu w oczy. Idę do Van Dycka i znów wracam. Strażnik profesjonalnie lustruje mnie spod oka. Śledzi każdy gest. Nerwowo ściska krótkofalówkę. Prześwietla intencje, skanuje myśli. A ja próbuję Rembrandtowi zajść za skórę, poczuć, co on czuje, zrozumieć czym jest...