Wróciłam stamtąd dwa dni temu, jet lag już znośny, rozmieniony na drobne. Dwa ważne spotkania, dotychczasowe wyobrażenia Christie`s i Guggenheima nabierają realnych form, ludzkiego wymiaru.
Przywiozłam dużo wrażeń, nieuchwytnych, niedogonionych. Takich zauważonych sytuacji, które zostają pod powiekami. Mignięć, krótkich ułamków. Zgodnych z rytmem miasta, które od razu wymaga od podróżnego postawy aktywnej, dziarskiego ruszenia w trasę i szybkiego chwytania wrażeń. W locie, w biegu, w pośpiechu, bo w tym mieście po prostu nie można się zatrzymać.
Nowego Jorku nie da się w całości opowiedzieć. Jego kolory nie mieszczą się w słowach. Jego gwaru nie oddają fotografie. Jego zapachy, jego temperatura, jego dźwięki- to wszystko w takiej dziwnej harmonii, tak naturalne dla tego miejsca! Ciągle się człowiekowi wymyka, niepokornie i autonomicznie.
Nowy Jork. Tam gdzie tysiące anarchii sumują się w jakiś wspólny, zadziwiający rytm.
Nowy Jork. Taki o jakim śpiewał Frank Sinatra. Miasto, w którym można uwierzyć w człowieka, uwierzyć w siebie...pomyśleć jak cudowne jest życie...albo odwrotnie, wszystko stracić, zgubić się na zawsze w tym ludzkim tłumie...lub po prostu nie zastanawiając złapać ten szaleńczy rytm i stać się jego częścią, oddychać w tym rytmie.
Z mieszanką pokory i odwagi, żyć po swojemu, jak każdy tam.
W metrze nagle koś zaczyna śpiewać Nat Kinga Cole`a. W parku ktoś zupełnie się wyłączył, tańczy ze słuchawkami z IPhone`a w uszach. Na kresach Piątej Alei człowiek w jarmułce gra z synem w koszykówkę. Wystawa Picassa w Guggenheim Museum, najdoskonalszej przestrzeni do ekspozycji obrazów na świecie. Dym z kasztanów od ulicznego sprzedawcy. Spojrzenie w zmęczone oczy Rembrandta na autoportrecie w kolekcji Fricka. Łyżwiarze przy Rockefeller Center. Poszukiwanie na Manhatannie fragmentu nieba, wśród śmiało pnących się w górę wieżowców. Gdzie tu jest wschód, gdzie zachód? Podpowie GPS, bo zmysły są już dawno zmylone krętymi korytarzami metra.
Memorial 9/11, z podświetlonymi kaskadami wody, pomnik dla amerykańskiej siły, feniksowego odradzania się, tam gdzie obok dziury po Twin Towers wyrasta One World Trade Center Childsa i Libeskinda. Powiewające, ogromne flagi. Ameryka triumfująca, z podniesiona głową Statuy Wolności, mimo wszystko.
Dużo sztuki. Przy Piątej Alei, mały Renoir na półce na zapleczu Christie's, mogę wziąć go do rąk. Karmazynowa sala Metropolitan Opera. Jest jak Titanic a rebours, wszystkie piętra statku w przekroju. Rozmowa z fanem muzyki, który 2 wieczory w tygodniu spędza w Carnegie, a jeden w Lincoln Center. Między koncertami, kilka dni temu poleciał do Paryża zobaczyć jeden obraz Rafaela. Operowe głosy wypełniają potężną, szkarłatną salę. Wychodzę z błyszczącej Met. Znów ulica, znów inny rytm. Ciemnoskóry grający na jakimś bębenku szeroko się uśmiecha- siedzi na taborecie w centrum swojego świata przy Broadwayu. Błyszczy moneta, zieleni się banknot. Kiwamy głowami, uśmiech na twarzach, bębenki grają. Ruszam dalej.
Times Square, migotliwy, barwny. Tam zawsze trwa noc Sylwestrowa. Spotkanie z przyjaciółmi w pięknej enklawie na obrzeżach Manhattanu. Wyjątkowo, serdecznie. Widok z Brooklyn Heights na wyspę wieżowców, Manhattan. Tysiące drobnych światełek w dziesiątkach wieżowców. Wiatr we włosach, zapach nieodległego morza. Na lewo Statua Wolności, mniejsza niż na zdjęciach, dumna, niezmienna. Spacer po Brooklyn Bridge. Przypadkiem poznanej na mieście Pani A. zaszkliły się oczy na myśl o Polsce. Zapach kawy, ze starbucks. Taksówkarz portorykański, narzeka na ceny benzyny. Lepiej z nim od razu rozmawiać po hiszpańsku. Perfumy i welury sal koncertowych. W MOMA chwila z Pannami z Awionionu, moment z Krzykiem Muncha, minuta pod gwieździstym niebem Van Gogha. Vermeery, Tycjany, Holbeiny w kolekcjach tworzonych nie jak w Europie, przez wieki, ale najwyżej w dziesiątki lat. Czas tu płynie inaczej.
Wszędzie ludzie, ludzie, ludzie. Ludzki gąszcz na Fifth Avenue. Z Ameryki, z Francji, z Haiti, z Jamaiki. Z Polski. Z torbami lub bez. Zapatrzeni w witryny sklepowe, lub w pędzie, z domu do pracy, płyną tą rzeką pod prąd. Ktoś krzyczy "taxi", Armia Zbawienia nawołuje do datków, ktoś gra na flecie, ktoś na kartonowej tablicy oferuje za dolara rozmowę, na każdy temat. Ktoś głosi ewangelię, w wersji świadków Jehowy, albo jakiejś zupełnie innej.
Parada z okazji Dziękczynienia, indyk na stół. Amerykanie dziękują za przetrwanie pierwszych osadników pierwszego roku. Ja dziękuje za przetrwanie tego nadmiaru wrażeń. W południe ulica obdarzona chwilą przez promienie słońca, w tej zacienionej dżungli wieżowców. Greenpoint, polska chwila. Dziwnie, inaczej. Skondensowana polskość z Podkarpacia, Galicji, Białegostoku stworzyła tu swój mikrokosmos. Znajomy Amerykanin kupuje tu "razowiec".
Rozmowy, rozmowy, na każdym kroku. Spontanicznie znajomości. W teatrze, w metrze, na ulicy, w kawiarni. Niezwykłe przypadki. Rozmowa z Panem J.,chyba rówieśnikiem niepodległej II Rzeczpospolitej...Mówi o sobie, z amerykańskim akcentem "okaz muzealny". Jego ojciec był z Łomży. Przypadkowo spotykam go prawie codziennie w pobliskiej kawiarni w środkowym Manhattanie. Pan J. nosi elegancki blazer z jedwabną bordową chusteczką w kieszeni. Mówi polszczyzną z Mickiewicza. Chce wszystko wiedzieć o Polsce.
W końcu obłędny widok z góry, ze szczytu ludzkiego świata, z dachu Rockefeller Center. Z nadzieją, że z góry uda się to wszytko jakoś ogarnąć. Nowy Jork wygląda stamtąd jak łódź, skierowana chyba na południe. Porośniętą równomiernie wieżowcami, potężną Arką Noego.
Ogarnąć Nowego Jorku się nie da, ale można z wysokości jego dachów zanucić za Sinatrą..if I can make it there, I`ll make it anywhere!
Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com
Nowy Jork porywa jak rwąca rzeka i albo utrzymujesz się na powierzchni albo toniesz...zawsze chciałam zobaczyć Macey's Parade na żywo...jest zatem czego pozazdrościć!
OdpowiedzUsuń;-) Niezwykłości Nowego Jorku z bliska wcale nie przestają być niezwykłe!
Usuńwidać, że NY spełnił Twoje wyobrażenia, z wrażeń drobnym maczkiem bije entuzjazm, mnie tłumy nie napawają uwielbieniem, choć tak różnorodność w jednym miejscu pewnie ma i swój urok...
OdpowiedzUsuńJadąc tam miałam naiwną nadzieję, że Nowy Jork wcale mi się nie spodoba, żeby nie mieć kolejnego lubianego miejsca na mapie świata...a tu: niespodzianka :) Nowy Jork zrobił na mnie faktycznie bardzo duże wrażenie! Chociaż zatęskniłam za polskim spokojem! I przestrzenią!
UsuńJustyno, prosimy o jeszcze. Prosimy o opis Renoira, o opisy innych dziel, ktore zrobily na Tobie wrazenie- tak jak Ty to robisz- bez tego muzealnego kurzu i patyny jak w opracowaniach innych historykow sztuki. Po prostu Twoje swieze spojrzenie i lekkosc piora, ktora tak wiele osob tu przyciaga. Pozdrawiamy z Sardynii G. i A.
OdpowiedzUsuńDziękuję, autoportret Rembrandta nie pozwala mi o sobie zapomnieć...Z pozdrowieniami, J.
Usuńaro 51
OdpowiedzUsuńJustyno, pięknie napisane :)
A w kieszeni to nie chusteczka ale poszetka,
ale Ty o tym wiesz.
Poszetka, musieli to wymyślić Francuzi, bo wygląda , że pochodzi od "la poche". Dziękuję, to nowe,ładne słowo dla mnie :)
UsuńMoże też się wybiorę :)
OdpowiedzUsuńWarto! Każda podróż przynosi coś dobrego, a niektóre mieszczą w sobie wszystkie inne :-)JN
UsuńPoczułam się, jakbym tam była... Wspaniały opis, zapragnęłam pojechać i zobaczyć to na własne oczy, choć do tej pory Stany w ogóle mnie nie pociągały. Dziękuję!
OdpowiedzUsuńAniu, dziękuję, a Nowy Jork na Ciebie czeka ( choć nigdy bezczynnie ;-) Uściski dla małego Antosia! Justyna
Usuń