W naszej galerii w Brukseli stoi niewielka rzeźba. Brąz, akt stojącej dziewczyny. 15 kg
heroicznie przewiezione przeze mnie samolotem. Sygnowana przez Giuseppe del
Debbio, jednego z moich ulubionych
rzeźbiarzy współczesnych. Artystę poznałam kilka lat temu, przy okazji współorganizowanej wystawy Florencka Plejada.
Spotkanie z rodziną Giuseppe del Debbio miałam niespodziewane.
Zadzwoniłam o poranku, z informacją, że jestem w Toskanii. Po południu już siedzieliśmy
razem przy stole, z cudowną rodziną, w nieziemskim otoczeniu gajów oliwnych, na
zboczach gól luccheńskich. W zagłębiu piękna.
Dom i pracownia Bebbe del Debbio jest jak ze snów. Trzeba wspinać się pod górę, aż do kamiennego domu z legendarnym biforium. Budynki wyrastają prosto z ziemi, pośród szpalerów cyprysów. Z okien, tuż obok widać XI wieczny kościół. Jego proboszcz podobno gorszył się na widok rzeźby w brązie, przeciągającej się dziewczyny w akcie, stojącej w ogrodzie rzeźbiarza. Wyrósł z tego podobno dialog jak u Don Camilla. Ksiądz był potem widziany przy skreślaniu numerków w loterii, w zapale hazardzisty. Kto bardziej grzeszny?
Artysta znalazł to miejsce niedaleko swojego domu
rodzinnego. Urodził się w okolicy Lucchi i tylko tu mógłby żyć. Zgodnie z włoską
zasadą campanilismo. Horyzont, przynależne miejsca wyznacza panorama
jaka roztacza się z własnej wieży. Włoskie miasta były tymi wieżami wypełnione,
niebo ponad miastami przeczesane wieżami pnącymi się ku górze jak cyprysy. O
ile jednak cyprysy ktoś (znowu Stendhal? Może Herbert?) porównał do pnących się
do nieba modlitw, o tyle te wszystkie wieże są przede wszystkim osadzone w
ziemi. Przynależą do porządku ziemi, ciążą, grawitują nad włoską ziemią.
Gotycka strzelistość roślin, romańska ciężkość budowli (no może nie zawsze, bo
katedra św. Marcina w Lucce, ta na której fasadzie wysoko nad portalem święty
zrzuca z siebie płaszcz, jest romańska definicyjnie romańska, chociaż sklepienie ma tam gdzie wzrok ledwo
sięga.
Lucca. To miejsce dla rzeźbiarza. W ziemi łupki do brązów. Niedaleko
stąd do Carrary. Dalej Prato i Maremma. Marmurowe
kamieniołomy. A z najwyższych szczytów widok na morze tyrreńskie. Etrusca (
cudowne imię),córka Giuseppe i Maury
wspomina mi w rozmowie, że kochała wakacje tu, ale zawsze tęskniła też
za morzem. Dziwne. Bo kiedy rozmawia się tu z kimkolwiek, można odnieść
wrażenie, że ludzie tutaj nie tęsknią za niczym.
Kilkanaście lat temu Giuseppe znalazł opuszczony dom. Kiedyś
należał on do włości panów Lucchi. Zrujnowaną, został tylko kamień na kamieniu.
Tam Giuseppe znalazł miejsce na pracownię. Niezwykłą.
Pracownia- jak ogród rzeźb.
Jak u wielu wielkich artystów XX wieku ( tak, tak, nawet Picasso kochał antyk), współczesność wyrasta u del
Debbio z antycznego korzenia. Dla Giuseppe del Debbio jest tym sztuka Etrusków.
Dla nich nawet dedykował imię córki. A druga córka nazywa się Donatella. I właściwie o sztuce Giuseppe del Debbio wiemy
już wszystko, to co ukryte jest w tych imionach- Etrusca i Donatella. Imienny hołd dla wielkich zjawisk w sztuce. Dla liryzmu Etrusków ( kochał ich też Modigliani), dla zmysłowej regularności Donatella.
Etruskowie. Największa tajemnica włoskiej ziemi. Najbardziej
enigmatyczna kultura, na której wyrósł rzymski antyk. Od pół tysiąca lat, z ziemi
włoskiej wciąż wykopywano ślady. Mury, rzeźbione kamienie, brązy, naczynia.
Nagrobki. Reliefy. Amfory. Świadectwo tej wczesnej obecności.
Język obrazowy Etrusków tęsknił za realizmem, ale realizmem
nie był. Syntetyczny jak rysunki w Lascaux. Linearny. Oszczędny. Ograniczony do
minimum. Niemal operujący symbolem, chociaż Etruskowie nie znali tego pojecia.
Legendarne są pary etruskie, kamienne gliniane nagrobki,
gdzie w dziwnych nieanatomicznych pozach ni to siedzą ni to leża małżonkowie.
Jakby dopiero co obudzeni, spoglądają w jedną stronę. Ta śmierć według kultury
Etrusków była udomowiona, zaprzyjaźniona.
Piękno tkwiło w smukłości, w linii przypominającej
kenijskich biegaczy. Dziewczyny jak gazele, w leniwych ruchach wypełniają
pracownię artysty jak dziwną palestrę, albo spa. Przeciągają, się , wyciągają w
górę dłonie. Pną się jak cyprysy do góry.
Znów, cyprysy. Rzeźby Giuseppe del Debbio cytują kolory z
natury. Na przykład barwę pnia drzewa oliwkowego. Albo liści oliwki, jakby pokrytych białą mgiełką.
Jak za pajęczyną. Głęboką, welurową zieleń cyprysów.
A za mną wciąż chodzą
słowa Norwida. Bo piękno po to jest by zachwycało. Łączyło noc z dniem. Nadawało
sens codzienności. Zszywało marzenia z rzeczywistością.
i znowu piękny tekst!
OdpowiedzUsuńKurcze, pięknie piszesz. Dzięki za tę relację.
OdpowiedzUsuńDziękuję:) To mój sposób na zaklinanie rzeczywistości, przypominam sobie ładne rzeczy w mniej ładnych okolicznościach :)
OdpowiedzUsuńJustyno, czytam Cię zawsze z nieustannym podziwem. A czytać rzeczy mądre, wspominać piękne - to mój sposób na podróżowanie po ścieżkach piękna. Nie wiem, czy sztuka może ocalić, ale na pewno czyni życie bardziej znośnym.
OdpowiedzUsuńOstatni akapit to kwintesencja. Przypomniał mi jeden z moich ulubionych wierszy Keatsa, A Thing of Beauty (Endymion). Znałam go dotąd we francuskim tłumaczeniu, a w oryginale jest tak:
"A thing of beauty is a joy for ever:
Its lovliness increases; it will never
Pass into nothingness; but still will keep
A bower quiet for us, and a sleep
Full of sweet dreams, and health, and quiet breathing.
[...]"
Pozdrawiam!
Ado, bardzo dziękuję za to co napisałaś. Aż zabrakło mi słów, cóż dodać... Jeszcze raz dziękuję...Justyna
OdpowiedzUsuńPS Przez pół wczorajszego dnia byłam szczęściarą, która oddychała pachnącym sztuką i majem powietrzem Twojego miasta, Krakowa! Cudownie!
UsuńGdybyż ono naprawdę było moje... Ale ja też tylko na chwilę, w biegu, w wykradzionych codzienności chwilach. Tak też jest dobrze - patrząc z zewnątrz - ale nieobojętnym okiem - dostrzega się coś innego. Piękna relacja z Krakowa, jeszcze do niej wrócę!
Usuń