1 maj 2012

Piza


Piza. Wylądowałam późną nocą. Lot miał opóźniony start. Trzy razy nas liczono, bo było o jedną osobę za dużo. Wszyscy siedzieliśmy struchlali, z biletami, z kartami pokładowymi, legalnie, ale lekko zagrożeni tą nadliczbą. Kalkulowano, rachowano, analizowano, a i tak po dłuższym czasie problem rozwiązał się sam. Nieporozumienie, techniczna pomyłka.

W samolocie prawie sami Pizańczycy. Nic typowego w ich twarzach. Miasto prawie portowe, może dlatego. We Florencji wszyscy od pokoleń trwają w swojej niecce, nabierają rysów, są typowi i wyciosani jak Grek z wyspy. A tu Pizańczycy, którzy podbijali morzami ćwierć Europy, miksowali swoje geny, nurzali się w europejskim tyglu. Przynajmniej przez historyczną chwilę, mniej więcej wtedy, gdy miasto święciło architektoniczne triumfy, a Pizańscy rycerze uczestniczyli we wszystkich krucjatach świata. Kamieniarze i murarze budowali kościoły, rzeźbiarze ambony, rzadziej malarze freski.

Wieczór dość chłodny, ale powietrze tu jest już takie ogrzane. Nocą 10 minut drogi, wzdłuż piniowej alei, pieszo, co samego centrum: tak położone jest lotnisko w Pizie.

Z hostelu widok na tory kolejowe. Dobrze, zbyt ponętne widoki skutkowałyby syndromem Stendhala, natychmiastową italianofilią, eksplozją entuzjazmu. A takie rzeczy muszę sobie dawkować. Rano przejeżdżał pociąg relacji Livorno- Florencja, a może zupełnie innej, nieważne, obudził, za wcześnie.

Wiosna tu jest już uzasadniona, inna niż w Polsce, gdzie pojawiła się - jak zwykle oczekiwana, ale niespodziewana. Piza to miasto odrapanych ścian i graffiti na murach. Na schodach rozchodzących się jak wachlarz w dwa kierunki znajduję pewien miłosny dialog, rozmowę pokolenia grafficiarzy, wymianę myśli na spreje. Z jednej strony "ti amo" z drugiej "sei stupido"! Najwyraźniej trudna miłość. Może trochę tak jak z Pizą. Bo nie jest w oczywisty sposób zachwycająca, nie jest konsekwentnie piękna. To tu, to tam pinia, fragment architektury, kwitnące drzewa. Ale całość trudno złożyć w kompozycję urokliwą w oczywisty sposób. Przecież tak niewielu malarzy Pizę malowało. Jej piękno jest głównie z kamienia, z marmuru, z inkrustacji.
Pamiętam z poprzednich pobytów długą wędrówkę przez miasto z dworca, aż do Campo. Raz widziałam Pizę w upalnym słońcu lipca. Raz chyba w październiku. Teraz oglądam Pizę w deszczu. Piza spod arkad, Piza spod parasolki. Z błyszczącymi, mokrymi chodnikami. W strugach wody.  

Dochodzimy do Campo. Namagnesowane serce Pizy. Obowiązkowy punkt toskańskiego programu. Element porządku wycieczki. Tu zmierzają wszyscy zstępujący z pociągów, nadciągają ze wszystkich stron.
Campo dei Miracoli. Pole cudów. Zielona wyspa wśród marmurowego oceanu. Zapowiadany nazwą "cud" rozgrywa się niezależnie od pory dnia i pogody. Efekt jak w Taj Mahal. Z chaotycznego miasta wyłania się coś majestatycznego. Z równego zielonego trawnika wyrastają średniowieczne perełki, warsztatowy popis budowniczych. Koronkowa robota wyrastająca z gazonu.

Katedra, baptysterium, campanile, ustawione prawie w osi, której porządek przełamuje swoją krzywizną właśnie wieża. Ta, której Piza zawdzięcza turystyczny potok. Przyznaję, że wieża interesuje mnie najmniej. Ale zastanawiam się nad jej włoskimi budowniczymi. Krzywa już w trakcie budowy, wzrastała jak rosnąca szansa na katastrofę budowlaną. Była jak prowokacja losu, jak wyzwanie rzucone miękkiej ziemi. Gdyby Włochów wiódł rozsądek, nigdy by nie powstała. Ale najwyraźniej wiódł ich entuzjazm. I rywalizacja. Na przykład z Florencją. Nawet dziś pani z trattorii chmurzy się jak niebo nad Pizą, gdy wspominam o Florencji. Rozmowa nagle się ucina, miła pogawędka traci tempo.

W kameralnym muzeum przy Campo zobaczę pewnie synopie- szkice, czy podrysowania, które były jedną z faz tworzenia fresków. Odsłonięte spod przykrywających je niegdyś tynków, zdradzają warsztatowe tajemnice toskańskich malarzy.

Najważniejsze zabytki Pizy mają w sobie cos kompaktowego. Do kupienia i zabrania w przeskalowanej formie, w postaci małego gadżetu z całą zabudową z Campo z jakiejś dziwnej, plastycznej masy.

Ale to w rzeczywistości Campo wygląda jak sen. Zwłaszcza wieczorem. Życie przenosi się wtedy ze średniowiecznego placu katedralnego nad rzekę Arno. Campo jest puste. Jak duchy krążą po nim pojedyncze grupy osób. Biel budynków, ich carraryjskie marmury mierzą się z atramentowym niebem. Trwa cudowny, niemy spektakl. Jest pięknie.

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

4 komentarze:

  1. Niezła podróż, jakie etapy jeszcze?
    Bart

    OdpowiedzUsuń
  2. Kilka lat temu byłam w Pizie, wyjątkowe miejsce, podoba mi się to co Pani napisała o entuzjazmie Włochów! Anna

    OdpowiedzUsuń
  3. aro 50

    Justyno,
    jest pięknie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję :) Przepraszam za opóźnienie w odpowiedzi- podróżniczo-zawodowo-wrażeniowe. Emocje opadają powoli, jak pianka na cappuccino, a ja wracam do pozawłoskiej rzeczywistości :) Ale o Włoszech jeszcze tu napiszę, jeszcze dziś :-)

    OdpowiedzUsuń