3 M = takie mogłoby być hasło mojej ostatniej podróży.
Najpierw Mediolan, zalany deszczem, ale wyjątkowy, jak zwykle.
Mediolan dla mnie jest jak włoskie espresso, intensywny, mocny, aromatyczny.
Wymagający, bo od razu nadaje odwiedzającym swoje tempo. Nadaje ton koronkową fasadą katedry, zapiera dech w piersiach Ostatnią Wieczerzą, zadziwia wciąż nowym designem obecnym dosłownie wszędzie.
A propos , do Cenacolo Vinciano - wieczernika przy Santa Marie delle Grazie dostaję się brawurowo, wprowadzona tylnymi drzwiami po negocjacjach z Panem Strażnikiem. Na moją korzyść działa nie tyle karta dziennikarska, co narodowa cecha Włochów. Grunt, że już po chwili stoję przed arcydziełem Leonarda. Jeszcze moment temu wydawało się to niemozżliwe, bo grupy szkolne zarezerwowały wizyty do końca stycznia, a przed kasjerką ustawiony jest wielki karton : biletów brak!
W Mediolanie jeszcze spotkania z galernikami na słynnej via di Brera , Pinacoteca i wystawa Hoppera w Palazzo Reale.
Blask Hoppera, naczelnego amerykańskiego realisty blednie przy arcydziełach z włoskich kościołów i muzeów. To malarz kilku obrazów, dziesiątek jego prac zgromadzonych na wystawie mogłabym nie widzieć. Za to kilka prac ma niebywałą moc. Działają światłem, nastrojem, kompozycją. Doświadczam tego na sobie -kuratorzy wystawy zrekonstruowali instalację z 1952 roku, która dosłownie pozwala "wejść " w obraz Hoppera.
Po Mediolanie - wycieczka do Mantui. Dotarłam tam późnym wieczorem. W hotelu - prawie zamieszanie , kiedy pojawił się ktoś nowy. Do maleńkiego baru dosłownie zbiegli taksówkarze, żeby zobaczyć na własne oczy przyjezdnych.
Mantua leży odrobinę poza szlakiem turystycznym i za to od razu pokochałam miasteczko jak Huxley, który uznał je za najbardziej romatyczne miejsce świata.
Cel podróży - to głównie zobaczenie Camera degli Sposi - pokoju małżonków Gonzaga Andrei Mantegni.
Mantua i pobliska Sabionetta od zeszłego roku znajdują się na liście dziedzictwa Unesco, ale chyba ta informacja jeszcze nie dotarła wszędzie , gdzie powinna. I dobrze dla mnie, bo dzięki temu spoglądam w twarze Gonzagów jak na prywatnej audiencji, bez tłumów, bez pośpiechu.
Geniusz Mantegni polegał według mnie także na tym, że każdy z rodu , także najmłodszy Sigismodo prezentuje się jak prawdziwie fascynująca postać; można snuć myśli o tym , jakim był mały Zygmunt dzieckiem i wyobrażać sobie jak w dziecięcych harcach przebiegał przez olbrzymie przestrzenie pałacu Gonzagów. Wyobrażam go sobie jak bawi się z psem Rubinem, też namalowanym u stóp Ludwika II Gonzagi.
Na zakończenie podróży czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka, tym razem od Lotu. Na ogonie samolotu zreprodukowano kadr z Damą z łasiczką.
Dama sięgneła nieba. Piękny pomysł, brawo!
Najpierw Mediolan, zalany deszczem, ale wyjątkowy, jak zwykle.
Mediolan dla mnie jest jak włoskie espresso, intensywny, mocny, aromatyczny.
Wymagający, bo od razu nadaje odwiedzającym swoje tempo. Nadaje ton koronkową fasadą katedry, zapiera dech w piersiach Ostatnią Wieczerzą, zadziwia wciąż nowym designem obecnym dosłownie wszędzie.
A propos , do Cenacolo Vinciano - wieczernika przy Santa Marie delle Grazie dostaję się brawurowo, wprowadzona tylnymi drzwiami po negocjacjach z Panem Strażnikiem. Na moją korzyść działa nie tyle karta dziennikarska, co narodowa cecha Włochów. Grunt, że już po chwili stoję przed arcydziełem Leonarda. Jeszcze moment temu wydawało się to niemozżliwe, bo grupy szkolne zarezerwowały wizyty do końca stycznia, a przed kasjerką ustawiony jest wielki karton : biletów brak!
W Mediolanie jeszcze spotkania z galernikami na słynnej via di Brera , Pinacoteca i wystawa Hoppera w Palazzo Reale.
Blask Hoppera, naczelnego amerykańskiego realisty blednie przy arcydziełach z włoskich kościołów i muzeów. To malarz kilku obrazów, dziesiątek jego prac zgromadzonych na wystawie mogłabym nie widzieć. Za to kilka prac ma niebywałą moc. Działają światłem, nastrojem, kompozycją. Doświadczam tego na sobie -kuratorzy wystawy zrekonstruowali instalację z 1952 roku, która dosłownie pozwala "wejść " w obraz Hoppera.
Po Mediolanie - wycieczka do Mantui. Dotarłam tam późnym wieczorem. W hotelu - prawie zamieszanie , kiedy pojawił się ktoś nowy. Do maleńkiego baru dosłownie zbiegli taksówkarze, żeby zobaczyć na własne oczy przyjezdnych.
Mantua leży odrobinę poza szlakiem turystycznym i za to od razu pokochałam miasteczko jak Huxley, który uznał je za najbardziej romatyczne miejsce świata.
Cel podróży - to głównie zobaczenie Camera degli Sposi - pokoju małżonków Gonzaga Andrei Mantegni.
Mantua i pobliska Sabionetta od zeszłego roku znajdują się na liście dziedzictwa Unesco, ale chyba ta informacja jeszcze nie dotarła wszędzie , gdzie powinna. I dobrze dla mnie, bo dzięki temu spoglądam w twarze Gonzagów jak na prywatnej audiencji, bez tłumów, bez pośpiechu.
Geniusz Mantegni polegał według mnie także na tym, że każdy z rodu , także najmłodszy Sigismodo prezentuje się jak prawdziwie fascynująca postać; można snuć myśli o tym , jakim był mały Zygmunt dzieckiem i wyobrażać sobie jak w dziecięcych harcach przebiegał przez olbrzymie przestrzenie pałacu Gonzagów. Wyobrażam go sobie jak bawi się z psem Rubinem, też namalowanym u stóp Ludwika II Gonzagi.
Na zakończenie podróży czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka, tym razem od Lotu. Na ogonie samolotu zreprodukowano kadr z Damą z łasiczką.
Dama sięgneła nieba. Piękny pomysł, brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz