3 sty 2017

Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem. Kolekcja Czartoryskich.




Izabela Czartoryska uskarżała się dwieście lat temu, że obraz jest "taki sobie", bo nie jest to jeden z tak typowych dla artysty portretów. Faktycznie, to jeden z zaledwie sześciu, może siedmiu olejnych pejzaży Rembrandta. Ale powód do narzekań stał się zaletą obrazu.

Przyznaję, że także dla mnie ten obraz nie był długo zbyt fascynujący. Znałam go najpierw z reprodukcji. Ten krajobraz był - w sumie podobnie sam Rembrandt- odległy, skrywany za spiżowym wizerunkiem genialnego malarza.

Pamiętam zajęcia z historii sztuki, gdy siedzieliśmy na drewnianej, błyszczącej podłodze w muzeum Czartoryskich, wysłuchując wykładu o obrazie. Próbowałam wówczas chwycić się każdego detalu, zapamiętać szczegóły, żeby ten Rembrandt zapadł mi w głowę i w serce. Tak się wówczas nie stało, choć mówiono do mnie mądrze i przekonująco.

A może takie obrazy muszą po prostu niekiedy poczekać? Może w końcu dopuszczą nas do swojej głębi, przeszyją jak łuna światła przez uchylone drzwi.
Zafascynują tak, że wrócą do nas w momentach nieoczekiwanych, daleko od muzealnej sali, daleko od albumów. Gdzieś bliżej życia?

Myślę, że taka jest  moc arcydzieł.

Na pierwszy rzut oka- to rzeczywiście tylko pejzaż. Krajobraz niepokojący. Gdy w XIX wieku kupował go Norblin, mówiono po prostu o przedstawieniu burzy.

Można widzieć w nim niezwykłość, nawet jeśli miał być tylko portretem przyrody, w jej zmieniającym się stanie. Potargane burzą niebo przeszywa ten legendarny promień. Mrok i jasność, zszyte w tym przedstawieniu ręką Rembrandta.

Coś niepokojącego jest w tym drzewie, postawionym prowokująco, w samym środku. Konary potężnego dębu w centrum kompozycji są jak filar podtrzymujący to ciężkie od burzy niebo. Jak belka w biforium, w samym środku poskładanej z wielu dyskretnych wątków konstrukcji.

Cóż jest na obrazie? Z jednej strony gęstwina, z drugiej otwarty pejzaż z murami miasta na horyzoncie. Reprodukcja tego nie pokaże, ba, nawet jeśli w pobieżnym oglądaniu rzucimy okiem na ten obraz na żywo, nie zauważymy wszystkich postaci. Tych pracujących w polu, rybaka nad wodą, wędrowców, parę starszych osób. Karocę, za którą unosi się pewnie pył z piaszczystej ziemi. Nie zauważymy wiatraków na tych rzekomych murach Jerycha, które przypominać mogą ówczesną Rembrandtowi Lejdę.

To co mogło by być tylko sztafażem, te drobne postaci, nad którymi zastanawiali się historycy sztuki, tak naprawdę są nośnikami tej historii. Wielowymiarowej i ponadczasowej. Opowiedzianej przez Rembrandta ewangelicznej przypowieści, która co prawda wyrasta z kart biblijnych, ale swobodnie chwyta się dowolnych czasów i wrasta w nie jak bluszcz.

Droga do Jerycha jest skrajnie przez Rembrandta podporządkowana krajobrazom autorowi znanym. Pewnie bez znaczenia jest fakt, że malował ją człowiek, który nie lubił podróżować, który wiedzę o świecie czerpać mógł ze sztychów i opowieści.

To Jerycho położone jest na ziemi pagórkowatej, malowniczej, różnorodnej. Innej niż Palestyna. I innej niż Niderlandy. Jerycho- gdziekolwiek. Jakiekolwiek.

Po lewej stronie- ci w oddali- ledwie widoczni- to wędrowcy, którzy przed chwilą minęli skatowanego człowieka. Kapłan i lewita. Przeszli nieporuszeni. Do swoich spraw. Na pewno znaleźli dobre wytłumaczenie.

Po prawej natomiast rozgrywa się tak dyskretny akt miłosierdzia. Samarytanin unosi ciało pobitego, układa je na grzbiecie zwierzęcia. Obaj ukryci w cieniu drzewa, w otulinie gęstej zieleni. W półmroku, pod konarami potężnego dębu. Tu dzieje się najważniejsze. A mogłoby być niezauważone. Burza i tak wędrowałaby przez niebo, a wiatr targałby konary. Nic nie umniejszyłoby tego dramatycznego obrazu przyrody. Ale tu, u Rembrandta ten dramatyczny obraz przyrody jest echem dla dramatu tych drobnych postaci. Dla tego ludzkiego sztafażu.

Miłosierny Samarytanin. Taki dyskretny i cicho wykonujący te swoje akty miłosierdzia. Nic spektakularnego. A przecież mógł podrzeć materiał ze swojej koszuli. Pewnie pobrudził się krwią. To nie była czysta historia.
Z pewnością to zamieszanie nie było mu na rękę. Zwłaszcza, że pomagał wrogowi.


Życie Rembrandta od pewnego momentu porażało ilością wydarzeń bolesnych. Wcześniej- zdolny, ceniony. Jako trzydziestolatek, dumnie i pewnie spogląda z autoportretu w National Gallery. Po kolei zdobywał szczeble artystycznej kariery w Lejdzie i w Amsterdamie. Złe wydarzenia narastały od 1635 roku. Odbijały się w wizerunkach artysty, które tak cierpliwie malował. Rembrandt miał cudowną żonę, kobietę o filuternym uśmiechu. Chyba łączyły ich chwile prawdziwej beztroski. Jak ta, w której namalował siebie w scenie, która bywa interpretowana jako powrót syna marnotrawnego.
Gdy malował krakowski obraz, stracili z ukochaną Saskią dwójkę dzieci. Najpierw zmarł dwumiesięczny Rumbertus. Potem maleńka Kornelia. Zmarła po kilku tygodniach życia. Kilka lat później umarła kolejna córeczka, także Kornelia. Jakiś czas potem, po narodzinach jedynego dziecka, które przeżyło- Tytusa umarła Saskia, Rembrandt związał się ze służącą, Gertje. Ale kiedy ona zdecydowała się zastawić biżuterię należącą niegdyś do Saskii, Rembrandt po prostu ją wyrzucił, opłacając pobyt w domu dla starych panien. Gertje odważyła się dokonać zamachu na ostatnie pamiątki, jakie zostały po miłości jego życia.



Biedny Rembrandt.
Z wiekiem zastygał z tym wzrastającym bólem w oczach; jakby w tym zmęczonym spojrzeniu zatrzymał toczące się łzy. W autoportretach malował to swoje uwikłanie w żal i smutek, które w nim narastały. Musiała być w nim wielka empatia, intuicja i doświadczenie człowieka, który swoje przeżył. Miał w swoim życiu okres jasny i ciemny. Pełną nadziei młodość i zapadającą w mrok starość. Szkoda, że musiał stać się z czasem człowiekiem tak smutnym. Ale cudownie, że był w tym tak do bólu szczery, malując się na autoportretach z bezmiarem autentyzmu.

Ciemność i jasność na krajobrazie z Samarytaninem to także trochę dwa światy. Przedzielone tym dębowym konarem światy. Po jednej stronie – paradoksalnie tej jasnej - ci co przeszli, nie zauważyli. Nie oderwali się od swoich rybackich sieci, pługów, planów. Po drugiej- Samarytanin, w otoczeniu tajemniczych postaci. Pokornie i cicho skupiony na ratowaniu człowieka. Zwyczajny-niezwyczajny.

Na krakowskim obrazie Rembrandta, to co najważniejsze, zostawione jest w cieniu. Detal. Didaskalia. Szczegół wśród rozszalałej przyrody.

Ten obraz to dla mnie lekcja patrzenia. A może także dostrzegania? Może to po prostu podana przez mistrza lekcja empatii?
Smutny ten Rembrandt, ale jest w nim jakieś tajemne ukojenie. Na czasy burzy. Że będzie dobrze.

Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem, 1638, Rembrandt van Rijn, Kolekcja książąt Czartoryskich w Krakowie

Justyna Napiórkowska, historyk sztuki i europeista. 
Współprowadzi Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie i Brukseli. 
Autorka Bloga Roku 2010 w dziedzinie Kultury. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz